UWAGA!

Realia uniwersum "Star Treka" zostały stworzone przez Gene'a Roddenberry'ego i wszelkie prawa do nich znajdują się obecnie w posiadaniu wytwórni Paramount Pictures.

czwartek, 27 grudnia 2012

XLII

Dochodziła druga w nocy czasu pokładowego. W mesie przerobionej na bar z kabaretem nadal trwała wesoła zabawa, gdy do środka wtoczył się Osip Zajczik, pijany jak bela.
– Kto?! – wrzasnął, przekrzykując muzykę – Kto z was, bladzie i jebuny, skazał mej żonie, szto ona smierdyt?!
Przytomny jak zwykle von Braun pstryknął wyłącznikiem nagłośnienia i zapanowała zdumiona cisza.
– Ty to powiedział! Prawda?! – Zajczik na chybił trafił wycelował palcem w pierwszego lepszego. Okazał się nim sanitariusz Cezary Figielek.
– Tak, to prawda – odparł uczciwie przedstawiciel białego personelu – Ale ja tego nie powiedziałem.
Zbrojmistrz machnął na oślep pięścią, chybiając Figielka, a trafiając za to dwóch chorążych ochrony i laborantkę z działu biochemii.
– Za co, łachudro, babę bijesz? – oburzył się profesor Trekowski, ujmując niedwuznacznym ruchem butelkę po winie za szyjkę. Źle się jednak wybrał, chcąc bronić niewieściej czci, bo po pierwsze laborantka, Joaśka Kurzepa, obraziła się straszliwie za „babę”, a po drugie Osip, widząc nareszcie kogoś uzbrojonego, wydał bojowy okrzyk (”Szajbu,szajbu!”) i rzucił się na profesora z niedwuznacznie agresywnymi zamiarami. Wyglądało już na to, że szykuje się typowo polskie widowisko pt „obszczaja rukopasznaja schwatka a la maniere russe”, gdy w sprawę wmieszały się cztery silne dziewczyny z ochrony, dowodzone przez Maurę Gwizdak. Obezwładniły one zarówno Zajczika jak i profesora, i zabrały obu do brygu, celem wytrzeźwienia, jako że profesor też był w stanie co najmniej wskazującym. Zabawa mogła trwać nadal.
W tym samym czasie R’Cer kończył pospiesznie przeprogramowywanie głównego rdzenia, z którego ładowano aktualizacje do translatorów osobistych całej załogi. Mając w perspektywie spędzenie cudownego wieczoru ze swą ukochaną pracował z niemal ponadnaturalną szybkością i ledwie skończył, pospieszył do ambulatorium. T’Shan już na niego czekała, ubrana w swoja najładniejszą wolkańską szatę, a chorąży Kinderman trzymał małą T’Alię na kolanach i z przejęciem opowiadał jej bajkę o trzech świnkach. Mieszał przy tym nieco wątki tej opowieści, chwilami nazywał świnki koziołkami lub gąskami, a wilka lisem, ale dziewczynce wcale to nie przeszkadzało. Ssała sennie kciuk, a oczka same się jej zamykały.
– Idziemy? – spytał R’Cer z pewną obawą. Bywało już wcześniej, że T’Shan umawiała się z nim i wszystko potem odwoływała, ale tym razem lekarka była zdecydowana.
– Idziemy. – powiedziała, uśmiechając się do kochanka – Już zamówiłam piękny program w holokabinie.

Gdy w mesie bawiono się nadal, a R’Cer i T’Sham zamknęli się w holodeku, kapitan Zakrzewska – z braku lepszego zajęcia - „maglowała” na mostku porucznik Bibianę Nowak.
– Skąd von Braun wziął te porozbierane aż po samą kość ogonową kelnerki? – pytała surowo.
– Nie wiem, skądś tam...- plątała się panna Nowak, czerwieniejąc coraz mocniej.
- Żadna z nich nie figuruje w spisie załogi. Prawda? – naciskała dalej kapitan.
– Prawda. – przyznała rozpaczliwie kadrowa, na odmianę blednąc.
– Więc na statku oprócz Allandry Michałow były trzy dziewczyny spoza listy załogi i ja nic o tym nie wiem?!
– No nie wie pani....
– To jak panna do cholery wykonujesz swoją pracę?!
– Ja nic nie wiem...! Proszę na mnie nie krzyczeć!
– tu Bibiana uciekła się do starego, wypróbowanego przez całe pokolenia kobiet sposobu, to znaczy zaczęła płakać, rozmazując po twarzy szminkę i tusz z mocno podczernionych rzęs. Kapitan Zakrzewskiej opadły ręce.
– Co ja mam z panią zrobić?
– Nie wiem
– wychlipała żałośnie kadrowa – Zresztą, co bym nie powiedziała, to pani i tak zrobi po swojemu.
Krzysztof Majcher parsknął śmiechem od sterów.
Chcesz zostać ukarany miesiącem czyszczenia kanałów plazmowych?! – natarła na niego Lilianna – Co to za chichoty? Żadnej dyscypliny w tej załodze! Wydaje się wam, że możecie mi na głowę wleźć?! Już ja was wszystkich nauczę!
Zdjęła z fotela dowodzenia Adama i usiadła w nim z naburmuszoną miną. Adam, przyzwyczajony do tak bezceremonialnego traktowania, owinął się wokół jej ramienia niczym żywa bransoletka, a dla człowieka mniej poetyckiego – jak żywa kiełbasa.
– To co, mogę iść? – odważyła się spytać porucznik Nowak – Chce mi się spać.
– A idź panna na zbity łeb
– warknęła kapitan – Tylko mordę umyj przed pójściem do łóżka, bo całą poduszkę panna uślicznisz na cacy.
Bibiana wytarła twarz, potem nos i zeszła z mostka, kierując się do swej kwatery. Najpierw jednak zajrzała do ambulatorium, bo od awantury z panią kapitan rozbolała ją głowa. W ambulatorium nie było jednak nikogo z personelu medycznego. Chorąży Kinderman, kołyszący na rękach śpiącą T’Alię, zagroził co prawda personalnej wszystkimi możliwymi torturami, jeśli obudzi dziecko, ale wysłuchawszy jej narzekań wskazał łaskawie szafkę z lekarstwami do samodzielnego stosowania. Bibiana połknęła tabletkę i ułożyła się na jednym z biołóżek, doszedłszy do na poły racjonalnego wniosku, że taka migrena może być symptomem jakiejś choroby, więc lepiej będzie zostać w dziale medycznym, póki sprawa się nie wyklaruje. Jak wszyscy na pokładzie wiedzieli, była prawdziwą, rzetelną hipochondryczką i najlepiej czuła się wtedy, gdy w rzeczywistości czuła się bardzo źle.

czwartek, 20 grudnia 2012

XLI

Podczas gdy w mesie trwał suto zakrapiany „ubaw”, kapitan Zakrzewska tkwiła na mostku, usiłując rozszyfrować dane, dostarczone przez Q wprost do pamięci głównego komputera. W pojęciu tej dziwnej istoty dane były pewnie i konkretne, i przejrzyste, ale ludzkiemu oku przedstawiały się co najmniej osobliwie. Razem z Lilianną biedzili się nad tym R’Cer i Karol Michałow. Przy konsoli maszynowni siedział naburmuszony jak zwykle Podgumowany, a przy sterach nierozłączna para, Krzysztof Majcher i Weronika Bąk. Całości zespołu dopełniała Inga Lausch, pilnie nasłuchująca wszystkiego, co dawało się wyłowić z eteru.
– A tom wdepnęła w co kot napłakał... – wzdychała kapitan, cytując Jolantę Wygrzmocony, jedną z bohaterek swej ulubionej powieści „Docent Basset” – O co tu do cholery chodzi?
– Na mój rozum to, co pani teraz ogląda, to schemat replikatora nowej generacji –
powiedział Karol Michałow, zaglądając bez ceremonii Liliannie przez ramię – O, to jest cyrkulator topaliny... a tu dyfuzer molekularny. Cholerka, zmyślne! O wiele wydajniejszy niż nasze, tylko że nie złożę go z tego, co mamy. Brakuje mi o, tej części... i tych dwóch. Bez nich nie dam rady, a to specjalistyczne elementy, bardzo precyzyjne. Nie da się ich wykonać chałupniczo... chyba.
– No dobra, ale ta reszta to co? Wygląda na mapę, ale ten psi pysk nie zaznaczył na niej żadnych punktów odniesienia. Weź się i ugryź, człowieku, nic nie wiadomo.

Aspekt kartograficzny zainteresował Krzyśka Majchra, który zostawił stery Weronice, a sam podszedł do stanowiska dowodzenia.
– Popatrzmy.... No, nie taki on głupi, zaznaczył położenie statku w momencie naszego przeniesienia do tego kwadrantu – pokazał palcem na jeden ze świecących punktów – To Hermasz. Jeśli się nie mylę, od tamtej chwili lecieliśmy trasą tędy... i tędy.
– Jeny, gdzie ty to widzisz, Krzychu?
– Michałow wytrzeszczył oczy na mapę i zmarszczył czoło – Dla mnie to jedna mazaja.
– I dlatego ty jesteś inżynierem, a ja nawigatorem. Dla mnie schematy obwodów to plątanina nie do ogarnięcia, a mapa gwiazd jest tak jasna, jakby przy każdej planecie był drogowskaz.
– No dobra, a czy ten cały Qtas zaznaczył też położenie Voyagera? Nie mogę go jakoś wypatrzyć. –
spytała kapitan, pomijając zręcznie milczeniem fakt, że mimo zdania egzaminów na Akademii zna się na mapach gwiazdowych równie dobrze jak na, przykładowo, obróbce brązu w czasach wojen punickich. Majcher (który świetnie o tym wiedział), ponownie schylił się nad wykresem z nieprzeniknioną miną. Studiował przez chwilę wzajemne położenie obiektów kosmicznych, oglądając je z różnych stron i pod różnym kątem.
– O, tutaj – rzekł po chwili – Albo tu. Gość zaznaczył kilka przykładowych lokalizacji. Widocznie sam nie jest pewien, ale wszystkie one mają wspólny mianownik. Statek zmierza możliwie najkrótszą drogą do kwadrantu Alfa.
– To logiczne
– wtrącił się R’Cer, który analizował mapę na swojej konsoli i mimo wysiłków rozumiał z niej nie więcej niż pani kapitan – Załoga chce jak najszybciej wrócić do domu. Nasza sytuacja też jest wysoce niekomfortowa.
Nie chciał tego mówić głośno, nawet przed sobą bał się do tego przyznać, ale bardziej niepokoił się o T’San i T’Alię niż o legalną żonę i syna. Jego żona miała zresztą własne życie, a syn był już dorosły. W zeszłym roku skończył Wolkańską Akademię Nauk i starał się o wolontariat w jednym ze szpitali. Nie potrzebował już ojca, a T’Alia była taka mała...
– Nie pamiętam, kiedy nasza sytuacja była jakoś znacząco lepsza – mruknął Michałow – Kapitanko, mogę poprosić o kopię tego schematu replikatora? Spróbuję go jakoś zbudować.
– Prześlę na komputer maszynowni. Krzysiek, dasz radę wyznaczyć kurs przechwytujący na podstawie tej mazaniny?
– Spróbuję. Proponuję też cały czas wysyłać sygnały na częstotliwości Gwiezdnej Floty. Gdy je odbiorą, będą wiedzieli że jest tu ktoś im bliski.
– Gdyby wiedzieli, kto konkretnie, to by się posrali.-
stwierdził ponuro Józek Podgumowany, nudzący się przy konsoli maszynowni. Myślami był w mesie, gdzie trwała zabawa – bez niego. Oczami duszy widział wszystkich męskich załogantów, nadskakujących jego puszczalskiej żonie i zgrzytał zębami ze złości.
– Inga, słychać coś? – zwróciła się kapitan do swego łącznościowca, chcąc uniknąć reagowania na tę uwagę.
Wiele rzeczy, ale w jakichś dziwacznych językach – poskarżyła się płaczliwie panna Lausch – Nasze translatory nie wyrabiają, nie tłumaczą nawet połowy.
– Trzeba je będzie zoptymalizować. Rasy zamieszkujące tę przestrzeń mogą być mało przyjazne i poza tym nic o nich nie wiemy. Dobrze by było, gdybyśmy choć rozumieli, co mówią.
– Zajmę się tym, jeśli pozwoli mi pani pójść do działu naukowego.
– zaproponował R’Cer. Lilianna skinęła głową przyzwalająco, Wolkanin odmeldował się więc i opuścił mostek. Po drodze postanowił jeszcze zajrzeć do ambulatorium, gdzie – jak wiedział – będzie miała dyżur doktor T’San, nie lubiąca wesołych imprez.
Nie pomylił się. Lekarka siedziała przy biurku, przeglądając raporty zdrowotne załogi, a na podłodze T’Alia bawiła się lalką Barbie z linii Barbie-Andorianka.
– Kto jej dał to paskudztwo? – spytał R’Cer głosem pełnym obrzydzenia – Wiesz, że jestem przeciwny zabawkom budzącym w dziewczynkach poczucie rywalizacji w dziedzinie wyglądu fizycznego.
– Bez obaw, czułki jej przecież nie wyrosną
– odparła T’San obojętnie, nie odrywając wzroku od ekranu komputera – Chyba przywiązujesz za duże znaczenie do zwykłej dziecięcej zabawki. Poza tym nie wiem, kto jej dał tę lalkę. Mógł to być ktokolwiek z tej załogi.
R’Cer pochylił się i spróbował odebrać córce lalkę. T’Alia zareagowała oburzonym wrzaskiem, który zmusił wreszcie lekarkę do odwrócenia głowy.
– Zostaw ją w spokoju! – zawołała gniewnie – Niech się bawi.
– To wyrobi w niej fałszywe wzorce.
– Nie rób z siebie psychologa. Nic sobie nie wyrobi, powtarzam, że to tylko zabawka. R’Cer, po co przyszedłeś?

Wolkanin spojrzał na nią i wzruszył lekko ramionami.
– Chciałem... chciałem cię zobaczyć i tyle. – wyznał wreszcie. T’San mimo woli roześmiała się.
– Wiesz jak wyglądasz? Jak dzieciak, który nie dostał na kino
– powiedziała – Mam pomysł. Zawołam chorążego Kindermana, niech się zajmie małą, a my zrobimy sobie miłą, intymną kolacje we dwoje. Co ty na to?

sobota, 8 grudnia 2012

XL

- Naprawdę mamy mieć kabaret? – Karol Michałow patrzył na swą żonę takim wzrokiem, jakby podejrzewał ją o jakieś niestosowne żarty. Allandra wzruszyła ramionami.
– Powtarzam tylko to, co słyszałam. Ten kucharz, co udaje dyplomatę... albo dyplomata, co udaje kucharza... napalił się na ten pomysł. To dlatego tyle czasu nie mieliśmy mesy ani uczciwych posiłków, ale teraz wszystko ma wrócić do nienormalności.
– I bardzo dobrze. Jak wszystko idzie zbyt gładko, zawsze nabieram podejrzeń, ze się spieprzy szybciej niż sądzimy.

Główny inżynier mówił szczerze. Cała jego ekipa wiedziała o jego nastawieniu i żartowała a niego między sobą. Najbezpieczniej się czuł podczas samej awarii i w czasie, gdy była usuwana, a kiedy wszystko działało jak w zegarku, zrzędził, narzekał i w końcu stawał się nie do zniesienia.
Tymczasem cała załoga, zamiast martwić się pobytem w zupełnie nieznanej przestrzeni i niemożliwym do wykonania zadaniem, plotkowała tylko o kabarecie. Nie mieli pojęcia, jak to będzie wyglądało, wiedzieli tylko, że będzie tam występował Sixto jako piosenkarz. Fakt, że pasażer na gapę był autentycznym wampirem, jakoś nikogo nie przerażał, jedynie ojciec Maślak wygłosił kilka kazań o „sługach nieczystego”, ale w żadnym z nich nie sprecyzował, o jakiego nieczystego mu chodzi.
– Co to znaczy „nieczysty”? – spytała Keras po jednym z takich kazań. Wciąż miała kłopoty ze zrozumieniem niektórych ludzkich idiomów.
– To taki, co się nie myje. – odpowiedział jej Arek na odczepnego.
- To tak źle? A dlaczego? – zdziwiła się naiwnie Klingonka. Jej rodacy nie słynęli z higieny osobistej, niezależnie od płci i wieku. Jedyni ci, których okoliczności zmuszały do kontaktów z ludźmi czy Wolkanami, dokonywali pewnych zabiegów na swym ciele, acz z rzadka i bardzo niechętnie. Pierwsi klingońscy rekruci w Akademii Gwiezdnej Floty tak długo nie chcieli się myć, aż koledzy zmówili się i zrobili im klasyczną „kocówkę”. Dopiero to ręczne tłumaczenie pomogło, choć nie w warstwie zrozumienia tematu.
Arek machnął więc ręką, a urażona Keras poszła do Allandry Michałow, z która ostatnio bardzo się zaprzyjaźniła. Ta wyjaśniła jej ogólną ideę duchów nieczystych, a przy okazji znaczenie higieny dla przetrwania rodzaju ludzkiego i jej kulturowe znaczenie.
– Ojej – zmartwiła się Keras – Muszę więc częściej brać prysznic. Osip nic mi nie mówił, że dla was brzydko pachnę!
- No, specyficznie. I tak myje się pani częściej niż pani rodacy, z którymi miałam do czynienia. Daje się przy pani wytrzymać.

Efekt był taki, że prosto z gabinetu psychologa Keras poszła do łazienki i umyła się dokładnie, co zresztą mogło dać tylko nieznaczny skutek, gdyż woń własna Klingonów rzeczywiście jest dość „specyficzna”. Na szczęście jednak, nim pani Zajczikowa ukończyła zabiegi toaletowe, do łazienki weszła doktor Foremna.
– O kuchta mać zagwazdrana! – wrzasnęła, gdyż już za progiem wlazła niechcący na porzucone mydło. Próbując bezskutecznie złapać równowagę przejechała na nim przez całą łazienkę, zerwała zasłonę prysznica i z impetem wpadła na dokładnie namydloną Klingonkę.
– O, przepraszam bardzo... – wymamrotała konstatując mimochodem, że Keras ma mięśnie, których nie powstydziłby się kulturysta w szczytowej formie.
– Doktorko, czuć mnie jeszcze? - spytała zgnębiona Zajczikowa, nie zwracając uwagi na jej zmieszanie – Mam wrażenie, że cuchnę jak targ.
– Nigdy nie widziałam targa, bywałam tylko na targach poznańskich i na ulicy Targowej w Warszawie –
Feremna wytarła twarz z piany – To raczej problem psychologiczny, jeśli coś pani czuje od siebie. Nigdy nie zauważyłam, by wydzielała szanowna pani zapach gorszy niż przeciętny pasażer polskiej komunikacji miejskiej. E, do cholery z "panią". Nie wygłupiaj się, kobieto, jeśli nasz Ośka się w tobie zakochał to znaczy, że nie przeszkadza mu twój zapach. Może nawet go lubi.
– Ale inni nie lubią.
– To używaj antyperspirantu.
– Czego?
– To taki preparat, który hamuje wydzielanie własnych woni. Powiem biochemii, żeby zsyntetyzowali odpowiedni dla ciebie. A na razie spłucz te pianę i ubierz się jak należy, bo i ja musze doprowadzić się do porządku.

Teraz jednak nikt nie myślał o „duchach nieczystych”, a zresztą Sixto wcale nie był uważany w załodze za jakiegoś demona. Co prawda jedyna na całym pokładzie główka czosnku osiągnęła już cenę czterystu pięciu kredytów plus cztery butelki „Stolicznej”, ale chyba bardziej jako rzadka ciekawostka niż rzeczywista broń przeciw krwiożerczym zapędom wampira. Zwłaszcza, że jak dotąd nikt z załogi nie został pokąsany, oprócz profesora Trekowskiego, który w roztargnieniu złapał Ewę w niewłaściwy sposób, zlekceważył jej ukąszenie i zjawił się w ambulatorium w ręką spuchniętą jak bania. Kuba Żmijewski orzekł zakażenie krwi, podał leki i wystawił profesorowi zwolnienie od pełnienia obowiązków. Trzeba przyznać, że cały podległy Trekowskiemu dział przyjął to z prawdziwą wdzięcznością.
Punktualnie z wybiciem pokładowej północy rozległy się dźwięki muzyki z operetki „Wesoła wdówka” i drzwi mesy stanęły otworem przed licznie zgromadzonymi na korytarzu załogantami. Dobrze im znane pomieszczenie było zmienione nie do poznania. Ściany pokrywały orientalne wzory i złocenia, z sufitu zwieszały się migotliwe żyrandole, cały wystrój przypominał prawdziwy paryski lokal rozrywkowy z przełomów XIX i XX wieku. Pod jedną ze ścian stała estrada pokryta granatowym pluszem w złote gwiazdy, chwilowo nieoświetlona. Między stolikami stały skąpo ubrane kelnerki, a za barem królował rozpromieniony Matias von Braun.
– Prosimy! – zawołał – To wasz bar! Jedzcie, pijcie i bawcie się.
Z dyskretnie schowanych głośników zagrała muzyka, na estradę padł snop światła, a w nim ukazał się Sixto w naszywanym cekinami stroju i z werwą rozpoczął piosenkę „Always look on the bright side of life”. W mgnieniu oka bar zapełnił się do ostatniego miejsca i rozpoczęła się prawdziwie szampańska zabawa.

sobota, 1 grudnia 2012

XXXIX

Początkowo rozmowy z napastnikami nic nie dały. Co prawda dziwne istoty, podobne do człekokształtnych gadów, zaprzestały ostrzału, ale za to mostek Hermasza dosłownie zalała fala wściekłego wymyślania. Translatory nie nadążały z przekładem, a oficerowie słuchali z zaciekawieniem, wyławiając nieznane im związki frazeologiczne i komentując je szeptem między sobą.
– No dobra, dobra – powiedziała wreszcie ugodowo kapitan Zakrzewska – Rozumiem wasz gniew, ale powiedzcie wreszcie, o co chodzi. Czemu strzelaliście do tych tam... Talaxianów? Wyglądają mi na spokojnych, żeby nie rzec tchórzliwych. Co wam zrobili?
Dowódca obcego statku sapał przez chwilę z wściekłością, wreszcie wyrzucił z siebie warkliwą odpowiedź:
- Ukradli wyniki badań naszego zespołu archeologów! Stare artefaktu są dużo warte na czarnym rynku, a to przemytnicy. Ścigamy ich od trzydziestu jednostek planetarnych, a przez was nam uciekli!
– A kim wy właściwie jesteście?
– Jesteśmy Voth, a wy?
– Pochodzimy z Ziemi. Szukamy naszych.
– Ziemianie? Znamy ich statek. Taka poobijana blaszanka. Kapitan to prawdziwa wariatka, a załoga też dobra sobie. Wiecznie wtykają nos w nie swoje sprawy. Już niejeden przez to ucierpiał.
– Ładne rzeczy. Gdzie ten cholerny statek?
– Nie mamy pojęcia, widzieliśmy go dość dawno. Może być wszędzie. A my musimy dalej szukać tych przeklętych Talaxian, co nam przez was uciekli. Oni też mogą teraz być gdziekolwiek.
– Nie przesadzajmy. Jeśli handlują tymi rzeczami, jak twierdzicie, to znajdziecie tych typków na najbliższym targu. Zamiast latać za nimi jak pies z wywieszonym ozorem, trochę pomyślcie. No i co z tym ma wspólnego ten jakiś Neelix? Przecież oni też nie wiedzą, gdzie jest.

Vothański kapitan podrapał się po łuskowatej głowie. Z powodu odmiennej, twardej skóry miał mimikę bardziej ograniczoną niż Talaxianie, ale i tak było widać, że jest zafrasowany.
– Neelix był kiedyś ich łącznikiem – wyjaśnił wreszcie niechętnie – Teraz lata z Ziemianami i się ukrywa, bo prawdę mówiąc ma sporo na sumieniu Na niejednej planecie trafiłby prosto do więzienia.
– Ładne rzeczy. To kapitan jak jej tam? Janeway przyjmuje takich do załogi?
– spytał R’Cer ze zgorszeniem.
– Żeby tylko takich! – zapalił się Voth – Ona tam ma żywą Borg! Zamiast zatłuc gadzinę, to wozi ją ze sobą i nazywa członkiem załogi!
– Członkiem? Znaczy się czym,...? –
wyrwał się Józek Stelmach, ale kapitan zdzieliła go na odlew ostrzegawczo po karku, aż pisnął.
– Kochani, gońcie tych waszych złodziei, kapitan Janeway zajmiemy się my – obiecała – Po co mamy do siebie strzelać, jeśli nic przeciw sobie nie mamy? No chyba żeby dla idei.
Wyglądało na to, że takie rozwiązanie nie odpowiadało obcej rasie. Po jeszcze kilku minutach wymiany uprzejmości ich krążownik zawrócił i wszedł w warp, znikając tam, gdzie przedtem ruszyli Talaxianie.
– Chwila rozrywki i znów szaro. – westchnął z rozczarowaniem Stelmach.
– Żeby ci się zaraz za kolorowo nie zrobiło, dziobaku – warknęła kapitan – Sławek, Weroniko, szukajcie do cholery tego statku. Im szybciej zrobimy to, czego od nas wymaga ten Q, tym szybciej wrócimy do siebie.
– Jeśli wrócimy. Ja bym mu nie wierzył.
– wypowiedział się otwarcie R’Cer.
– Wierzył czy nie, i tak mamy niewielki wybór. Arek, przejmuje pan mostek, ja idę zesobaczyć Zajczika. Amorów mu się zachciało podczas czerwonego alarmu...
– Kiedy zaczynał migdalić się z Keras, to alarmu jeszcze nie było, a z Klingonką jak się zacznie, to pani wie, trudno przestać.-
stanęła w obronie zbrojmistrza Inga, ale Lilianna machnęła tylko ręką i zeszła z mostka.
Na korytarzu wpadła na Krzyśka Majchra, który szedł niedbałym krokiem, pogryzając kanapkę z wędzonką.
– I co? – spytał Krzysiek niewyraźnie, przeżuwając aktywnie.
– Nic. Przyjacielska wymiana ognia i rozstanie w zgodzie. A właściwie... chodź ze mną, Krzychu, muszę udzielić reprymendy Zajczikowi, a madame Zajczik może się okazać w opozycji.
– Nawet na pewno się okaże, jak znam Kligonów.

Główny nawigator za jednym zamachem połknął resztę kanapki, wytarł usta rękawem i zawrócił, kierując się za swoją kapitan.
Osip Zajczik wychodził właśnie z holodeku, gdy natknął się na panią kapitan i Krzyśka. Zatrzymał się gwałtownie, a na jego dobrodusznej twarzy odbiło się poczucie winy.
– Ja... tego... – zaczął niepewnie.
– Właśnie widzimy, że tego.
Keras wynurzyła się zza pleców męża, przygładzając potargane włosy.
– Co się dzieje? – spytała.
– To się dzieje, że mąż szanownej pani nie wypełnia swych obowiązków – odparła Lilianna surowo – Panie Zajczik, marsz do brygu. Trzy dni aresztu za brak reakcji na ogłoszenie czerwonego alarmu.
- Jakiego alarmu?
– Keras była wyraźnie rozczarowana, że ominęła ją dobra zabawa.
– W holodeku nic nie słychać... – próbował się usprawiedliwiać zbrojmistrz, ale zamilkł, skofundowany. Popatrzył żałośnie na żonę i posłusznie poszedł do sekcji więziennej. Keras wyraźnie wahała się, czy stanąć w jego obronie czy też może do niego dołączyć, kapitan więc zdecydowała się przeciąć to wahanie.
– Pani Zajczik, ma pani zły wpływ na swego męża – powiedziała surowo – Zaczął zaniedbywać swe obowiązki. To nie po honorze.
– Panie kapitan, ja go przypilnuję –
obiecała gorąco Klingonka – To się więcej nie powtórzy.
– Mam nadzieję, pani Zajczik. Dla pani karna służba w kuchni. Proszę zameldować się porucznikowi Von Braun, i to w ciągu pięciu minut.
– O rany... Ja rozumiem, że chcesz ją ukarać, ale dlaczego przy okazji Maćka i cała załogę?
– spytał Krzysiek, gdy Keras pospiesznie znikła w głębi korytarza – Wątpię, czy ta Horpyna zna się na gotowaniu.
– Nie musi. Wystarczy, że pomoże przy prostych pracach. O ile tam pójdzie.

Keras czuła się jednak tak bardzo winna z powodu tego, że mąż zaniedbał przez nią swe obowiązki, że faktycznie zgłosiła się do mesy z odpowiednim wyjaśnieniem. Matias von Braun, zajęty wykańczaniem swego lokalu, nie przejął się tym zbytnio.
– Pomóż, kochana, Sixtowi rozstawiać meble – powiedział serdecznie – Potem zawiesicie girlandy. Dziś wieczorem inauguracja.