UWAGA!

Realia uniwersum "Star Treka" zostały stworzone przez Gene'a Roddenberry'ego i wszelkie prawa do nich znajdują się obecnie w posiadaniu wytwórni Paramount Pictures.

czwartek, 27 grudnia 2012

XLII

Dochodziła druga w nocy czasu pokładowego. W mesie przerobionej na bar z kabaretem nadal trwała wesoła zabawa, gdy do środka wtoczył się Osip Zajczik, pijany jak bela.
– Kto?! – wrzasnął, przekrzykując muzykę – Kto z was, bladzie i jebuny, skazał mej żonie, szto ona smierdyt?!
Przytomny jak zwykle von Braun pstryknął wyłącznikiem nagłośnienia i zapanowała zdumiona cisza.
– Ty to powiedział! Prawda?! – Zajczik na chybił trafił wycelował palcem w pierwszego lepszego. Okazał się nim sanitariusz Cezary Figielek.
– Tak, to prawda – odparł uczciwie przedstawiciel białego personelu – Ale ja tego nie powiedziałem.
Zbrojmistrz machnął na oślep pięścią, chybiając Figielka, a trafiając za to dwóch chorążych ochrony i laborantkę z działu biochemii.
– Za co, łachudro, babę bijesz? – oburzył się profesor Trekowski, ujmując niedwuznacznym ruchem butelkę po winie za szyjkę. Źle się jednak wybrał, chcąc bronić niewieściej czci, bo po pierwsze laborantka, Joaśka Kurzepa, obraziła się straszliwie za „babę”, a po drugie Osip, widząc nareszcie kogoś uzbrojonego, wydał bojowy okrzyk (”Szajbu,szajbu!”) i rzucił się na profesora z niedwuznacznie agresywnymi zamiarami. Wyglądało już na to, że szykuje się typowo polskie widowisko pt „obszczaja rukopasznaja schwatka a la maniere russe”, gdy w sprawę wmieszały się cztery silne dziewczyny z ochrony, dowodzone przez Maurę Gwizdak. Obezwładniły one zarówno Zajczika jak i profesora, i zabrały obu do brygu, celem wytrzeźwienia, jako że profesor też był w stanie co najmniej wskazującym. Zabawa mogła trwać nadal.
W tym samym czasie R’Cer kończył pospiesznie przeprogramowywanie głównego rdzenia, z którego ładowano aktualizacje do translatorów osobistych całej załogi. Mając w perspektywie spędzenie cudownego wieczoru ze swą ukochaną pracował z niemal ponadnaturalną szybkością i ledwie skończył, pospieszył do ambulatorium. T’Shan już na niego czekała, ubrana w swoja najładniejszą wolkańską szatę, a chorąży Kinderman trzymał małą T’Alię na kolanach i z przejęciem opowiadał jej bajkę o trzech świnkach. Mieszał przy tym nieco wątki tej opowieści, chwilami nazywał świnki koziołkami lub gąskami, a wilka lisem, ale dziewczynce wcale to nie przeszkadzało. Ssała sennie kciuk, a oczka same się jej zamykały.
– Idziemy? – spytał R’Cer z pewną obawą. Bywało już wcześniej, że T’Shan umawiała się z nim i wszystko potem odwoływała, ale tym razem lekarka była zdecydowana.
– Idziemy. – powiedziała, uśmiechając się do kochanka – Już zamówiłam piękny program w holokabinie.

Gdy w mesie bawiono się nadal, a R’Cer i T’Sham zamknęli się w holodeku, kapitan Zakrzewska – z braku lepszego zajęcia - „maglowała” na mostku porucznik Bibianę Nowak.
– Skąd von Braun wziął te porozbierane aż po samą kość ogonową kelnerki? – pytała surowo.
– Nie wiem, skądś tam...- plątała się panna Nowak, czerwieniejąc coraz mocniej.
- Żadna z nich nie figuruje w spisie załogi. Prawda? – naciskała dalej kapitan.
– Prawda. – przyznała rozpaczliwie kadrowa, na odmianę blednąc.
– Więc na statku oprócz Allandry Michałow były trzy dziewczyny spoza listy załogi i ja nic o tym nie wiem?!
– No nie wie pani....
– To jak panna do cholery wykonujesz swoją pracę?!
– Ja nic nie wiem...! Proszę na mnie nie krzyczeć!
– tu Bibiana uciekła się do starego, wypróbowanego przez całe pokolenia kobiet sposobu, to znaczy zaczęła płakać, rozmazując po twarzy szminkę i tusz z mocno podczernionych rzęs. Kapitan Zakrzewskiej opadły ręce.
– Co ja mam z panią zrobić?
– Nie wiem
– wychlipała żałośnie kadrowa – Zresztą, co bym nie powiedziała, to pani i tak zrobi po swojemu.
Krzysztof Majcher parsknął śmiechem od sterów.
Chcesz zostać ukarany miesiącem czyszczenia kanałów plazmowych?! – natarła na niego Lilianna – Co to za chichoty? Żadnej dyscypliny w tej załodze! Wydaje się wam, że możecie mi na głowę wleźć?! Już ja was wszystkich nauczę!
Zdjęła z fotela dowodzenia Adama i usiadła w nim z naburmuszoną miną. Adam, przyzwyczajony do tak bezceremonialnego traktowania, owinął się wokół jej ramienia niczym żywa bransoletka, a dla człowieka mniej poetyckiego – jak żywa kiełbasa.
– To co, mogę iść? – odważyła się spytać porucznik Nowak – Chce mi się spać.
– A idź panna na zbity łeb
– warknęła kapitan – Tylko mordę umyj przed pójściem do łóżka, bo całą poduszkę panna uślicznisz na cacy.
Bibiana wytarła twarz, potem nos i zeszła z mostka, kierując się do swej kwatery. Najpierw jednak zajrzała do ambulatorium, bo od awantury z panią kapitan rozbolała ją głowa. W ambulatorium nie było jednak nikogo z personelu medycznego. Chorąży Kinderman, kołyszący na rękach śpiącą T’Alię, zagroził co prawda personalnej wszystkimi możliwymi torturami, jeśli obudzi dziecko, ale wysłuchawszy jej narzekań wskazał łaskawie szafkę z lekarstwami do samodzielnego stosowania. Bibiana połknęła tabletkę i ułożyła się na jednym z biołóżek, doszedłszy do na poły racjonalnego wniosku, że taka migrena może być symptomem jakiejś choroby, więc lepiej będzie zostać w dziale medycznym, póki sprawa się nie wyklaruje. Jak wszyscy na pokładzie wiedzieli, była prawdziwą, rzetelną hipochondryczką i najlepiej czuła się wtedy, gdy w rzeczywistości czuła się bardzo źle.

czwartek, 20 grudnia 2012

XLI

Podczas gdy w mesie trwał suto zakrapiany „ubaw”, kapitan Zakrzewska tkwiła na mostku, usiłując rozszyfrować dane, dostarczone przez Q wprost do pamięci głównego komputera. W pojęciu tej dziwnej istoty dane były pewnie i konkretne, i przejrzyste, ale ludzkiemu oku przedstawiały się co najmniej osobliwie. Razem z Lilianną biedzili się nad tym R’Cer i Karol Michałow. Przy konsoli maszynowni siedział naburmuszony jak zwykle Podgumowany, a przy sterach nierozłączna para, Krzysztof Majcher i Weronika Bąk. Całości zespołu dopełniała Inga Lausch, pilnie nasłuchująca wszystkiego, co dawało się wyłowić z eteru.
– A tom wdepnęła w co kot napłakał... – wzdychała kapitan, cytując Jolantę Wygrzmocony, jedną z bohaterek swej ulubionej powieści „Docent Basset” – O co tu do cholery chodzi?
– Na mój rozum to, co pani teraz ogląda, to schemat replikatora nowej generacji –
powiedział Karol Michałow, zaglądając bez ceremonii Liliannie przez ramię – O, to jest cyrkulator topaliny... a tu dyfuzer molekularny. Cholerka, zmyślne! O wiele wydajniejszy niż nasze, tylko że nie złożę go z tego, co mamy. Brakuje mi o, tej części... i tych dwóch. Bez nich nie dam rady, a to specjalistyczne elementy, bardzo precyzyjne. Nie da się ich wykonać chałupniczo... chyba.
– No dobra, ale ta reszta to co? Wygląda na mapę, ale ten psi pysk nie zaznaczył na niej żadnych punktów odniesienia. Weź się i ugryź, człowieku, nic nie wiadomo.

Aspekt kartograficzny zainteresował Krzyśka Majchra, który zostawił stery Weronice, a sam podszedł do stanowiska dowodzenia.
– Popatrzmy.... No, nie taki on głupi, zaznaczył położenie statku w momencie naszego przeniesienia do tego kwadrantu – pokazał palcem na jeden ze świecących punktów – To Hermasz. Jeśli się nie mylę, od tamtej chwili lecieliśmy trasą tędy... i tędy.
– Jeny, gdzie ty to widzisz, Krzychu?
– Michałow wytrzeszczył oczy na mapę i zmarszczył czoło – Dla mnie to jedna mazaja.
– I dlatego ty jesteś inżynierem, a ja nawigatorem. Dla mnie schematy obwodów to plątanina nie do ogarnięcia, a mapa gwiazd jest tak jasna, jakby przy każdej planecie był drogowskaz.
– No dobra, a czy ten cały Qtas zaznaczył też położenie Voyagera? Nie mogę go jakoś wypatrzyć. –
spytała kapitan, pomijając zręcznie milczeniem fakt, że mimo zdania egzaminów na Akademii zna się na mapach gwiazdowych równie dobrze jak na, przykładowo, obróbce brązu w czasach wojen punickich. Majcher (który świetnie o tym wiedział), ponownie schylił się nad wykresem z nieprzeniknioną miną. Studiował przez chwilę wzajemne położenie obiektów kosmicznych, oglądając je z różnych stron i pod różnym kątem.
– O, tutaj – rzekł po chwili – Albo tu. Gość zaznaczył kilka przykładowych lokalizacji. Widocznie sam nie jest pewien, ale wszystkie one mają wspólny mianownik. Statek zmierza możliwie najkrótszą drogą do kwadrantu Alfa.
– To logiczne
– wtrącił się R’Cer, który analizował mapę na swojej konsoli i mimo wysiłków rozumiał z niej nie więcej niż pani kapitan – Załoga chce jak najszybciej wrócić do domu. Nasza sytuacja też jest wysoce niekomfortowa.
Nie chciał tego mówić głośno, nawet przed sobą bał się do tego przyznać, ale bardziej niepokoił się o T’San i T’Alię niż o legalną żonę i syna. Jego żona miała zresztą własne życie, a syn był już dorosły. W zeszłym roku skończył Wolkańską Akademię Nauk i starał się o wolontariat w jednym ze szpitali. Nie potrzebował już ojca, a T’Alia była taka mała...
– Nie pamiętam, kiedy nasza sytuacja była jakoś znacząco lepsza – mruknął Michałow – Kapitanko, mogę poprosić o kopię tego schematu replikatora? Spróbuję go jakoś zbudować.
– Prześlę na komputer maszynowni. Krzysiek, dasz radę wyznaczyć kurs przechwytujący na podstawie tej mazaniny?
– Spróbuję. Proponuję też cały czas wysyłać sygnały na częstotliwości Gwiezdnej Floty. Gdy je odbiorą, będą wiedzieli że jest tu ktoś im bliski.
– Gdyby wiedzieli, kto konkretnie, to by się posrali.-
stwierdził ponuro Józek Podgumowany, nudzący się przy konsoli maszynowni. Myślami był w mesie, gdzie trwała zabawa – bez niego. Oczami duszy widział wszystkich męskich załogantów, nadskakujących jego puszczalskiej żonie i zgrzytał zębami ze złości.
– Inga, słychać coś? – zwróciła się kapitan do swego łącznościowca, chcąc uniknąć reagowania na tę uwagę.
Wiele rzeczy, ale w jakichś dziwacznych językach – poskarżyła się płaczliwie panna Lausch – Nasze translatory nie wyrabiają, nie tłumaczą nawet połowy.
– Trzeba je będzie zoptymalizować. Rasy zamieszkujące tę przestrzeń mogą być mało przyjazne i poza tym nic o nich nie wiemy. Dobrze by było, gdybyśmy choć rozumieli, co mówią.
– Zajmę się tym, jeśli pozwoli mi pani pójść do działu naukowego.
– zaproponował R’Cer. Lilianna skinęła głową przyzwalająco, Wolkanin odmeldował się więc i opuścił mostek. Po drodze postanowił jeszcze zajrzeć do ambulatorium, gdzie – jak wiedział – będzie miała dyżur doktor T’San, nie lubiąca wesołych imprez.
Nie pomylił się. Lekarka siedziała przy biurku, przeglądając raporty zdrowotne załogi, a na podłodze T’Alia bawiła się lalką Barbie z linii Barbie-Andorianka.
– Kto jej dał to paskudztwo? – spytał R’Cer głosem pełnym obrzydzenia – Wiesz, że jestem przeciwny zabawkom budzącym w dziewczynkach poczucie rywalizacji w dziedzinie wyglądu fizycznego.
– Bez obaw, czułki jej przecież nie wyrosną
– odparła T’San obojętnie, nie odrywając wzroku od ekranu komputera – Chyba przywiązujesz za duże znaczenie do zwykłej dziecięcej zabawki. Poza tym nie wiem, kto jej dał tę lalkę. Mógł to być ktokolwiek z tej załogi.
R’Cer pochylił się i spróbował odebrać córce lalkę. T’Alia zareagowała oburzonym wrzaskiem, który zmusił wreszcie lekarkę do odwrócenia głowy.
– Zostaw ją w spokoju! – zawołała gniewnie – Niech się bawi.
– To wyrobi w niej fałszywe wzorce.
– Nie rób z siebie psychologa. Nic sobie nie wyrobi, powtarzam, że to tylko zabawka. R’Cer, po co przyszedłeś?

Wolkanin spojrzał na nią i wzruszył lekko ramionami.
– Chciałem... chciałem cię zobaczyć i tyle. – wyznał wreszcie. T’San mimo woli roześmiała się.
– Wiesz jak wyglądasz? Jak dzieciak, który nie dostał na kino
– powiedziała – Mam pomysł. Zawołam chorążego Kindermana, niech się zajmie małą, a my zrobimy sobie miłą, intymną kolacje we dwoje. Co ty na to?

sobota, 8 grudnia 2012

XL

- Naprawdę mamy mieć kabaret? – Karol Michałow patrzył na swą żonę takim wzrokiem, jakby podejrzewał ją o jakieś niestosowne żarty. Allandra wzruszyła ramionami.
– Powtarzam tylko to, co słyszałam. Ten kucharz, co udaje dyplomatę... albo dyplomata, co udaje kucharza... napalił się na ten pomysł. To dlatego tyle czasu nie mieliśmy mesy ani uczciwych posiłków, ale teraz wszystko ma wrócić do nienormalności.
– I bardzo dobrze. Jak wszystko idzie zbyt gładko, zawsze nabieram podejrzeń, ze się spieprzy szybciej niż sądzimy.

Główny inżynier mówił szczerze. Cała jego ekipa wiedziała o jego nastawieniu i żartowała a niego między sobą. Najbezpieczniej się czuł podczas samej awarii i w czasie, gdy była usuwana, a kiedy wszystko działało jak w zegarku, zrzędził, narzekał i w końcu stawał się nie do zniesienia.
Tymczasem cała załoga, zamiast martwić się pobytem w zupełnie nieznanej przestrzeni i niemożliwym do wykonania zadaniem, plotkowała tylko o kabarecie. Nie mieli pojęcia, jak to będzie wyglądało, wiedzieli tylko, że będzie tam występował Sixto jako piosenkarz. Fakt, że pasażer na gapę był autentycznym wampirem, jakoś nikogo nie przerażał, jedynie ojciec Maślak wygłosił kilka kazań o „sługach nieczystego”, ale w żadnym z nich nie sprecyzował, o jakiego nieczystego mu chodzi.
– Co to znaczy „nieczysty”? – spytała Keras po jednym z takich kazań. Wciąż miała kłopoty ze zrozumieniem niektórych ludzkich idiomów.
– To taki, co się nie myje. – odpowiedział jej Arek na odczepnego.
- To tak źle? A dlaczego? – zdziwiła się naiwnie Klingonka. Jej rodacy nie słynęli z higieny osobistej, niezależnie od płci i wieku. Jedyni ci, których okoliczności zmuszały do kontaktów z ludźmi czy Wolkanami, dokonywali pewnych zabiegów na swym ciele, acz z rzadka i bardzo niechętnie. Pierwsi klingońscy rekruci w Akademii Gwiezdnej Floty tak długo nie chcieli się myć, aż koledzy zmówili się i zrobili im klasyczną „kocówkę”. Dopiero to ręczne tłumaczenie pomogło, choć nie w warstwie zrozumienia tematu.
Arek machnął więc ręką, a urażona Keras poszła do Allandry Michałow, z która ostatnio bardzo się zaprzyjaźniła. Ta wyjaśniła jej ogólną ideę duchów nieczystych, a przy okazji znaczenie higieny dla przetrwania rodzaju ludzkiego i jej kulturowe znaczenie.
– Ojej – zmartwiła się Keras – Muszę więc częściej brać prysznic. Osip nic mi nie mówił, że dla was brzydko pachnę!
- No, specyficznie. I tak myje się pani częściej niż pani rodacy, z którymi miałam do czynienia. Daje się przy pani wytrzymać.

Efekt był taki, że prosto z gabinetu psychologa Keras poszła do łazienki i umyła się dokładnie, co zresztą mogło dać tylko nieznaczny skutek, gdyż woń własna Klingonów rzeczywiście jest dość „specyficzna”. Na szczęście jednak, nim pani Zajczikowa ukończyła zabiegi toaletowe, do łazienki weszła doktor Foremna.
– O kuchta mać zagwazdrana! – wrzasnęła, gdyż już za progiem wlazła niechcący na porzucone mydło. Próbując bezskutecznie złapać równowagę przejechała na nim przez całą łazienkę, zerwała zasłonę prysznica i z impetem wpadła na dokładnie namydloną Klingonkę.
– O, przepraszam bardzo... – wymamrotała konstatując mimochodem, że Keras ma mięśnie, których nie powstydziłby się kulturysta w szczytowej formie.
– Doktorko, czuć mnie jeszcze? - spytała zgnębiona Zajczikowa, nie zwracając uwagi na jej zmieszanie – Mam wrażenie, że cuchnę jak targ.
– Nigdy nie widziałam targa, bywałam tylko na targach poznańskich i na ulicy Targowej w Warszawie –
Feremna wytarła twarz z piany – To raczej problem psychologiczny, jeśli coś pani czuje od siebie. Nigdy nie zauważyłam, by wydzielała szanowna pani zapach gorszy niż przeciętny pasażer polskiej komunikacji miejskiej. E, do cholery z "panią". Nie wygłupiaj się, kobieto, jeśli nasz Ośka się w tobie zakochał to znaczy, że nie przeszkadza mu twój zapach. Może nawet go lubi.
– Ale inni nie lubią.
– To używaj antyperspirantu.
– Czego?
– To taki preparat, który hamuje wydzielanie własnych woni. Powiem biochemii, żeby zsyntetyzowali odpowiedni dla ciebie. A na razie spłucz te pianę i ubierz się jak należy, bo i ja musze doprowadzić się do porządku.

Teraz jednak nikt nie myślał o „duchach nieczystych”, a zresztą Sixto wcale nie był uważany w załodze za jakiegoś demona. Co prawda jedyna na całym pokładzie główka czosnku osiągnęła już cenę czterystu pięciu kredytów plus cztery butelki „Stolicznej”, ale chyba bardziej jako rzadka ciekawostka niż rzeczywista broń przeciw krwiożerczym zapędom wampira. Zwłaszcza, że jak dotąd nikt z załogi nie został pokąsany, oprócz profesora Trekowskiego, który w roztargnieniu złapał Ewę w niewłaściwy sposób, zlekceważył jej ukąszenie i zjawił się w ambulatorium w ręką spuchniętą jak bania. Kuba Żmijewski orzekł zakażenie krwi, podał leki i wystawił profesorowi zwolnienie od pełnienia obowiązków. Trzeba przyznać, że cały podległy Trekowskiemu dział przyjął to z prawdziwą wdzięcznością.
Punktualnie z wybiciem pokładowej północy rozległy się dźwięki muzyki z operetki „Wesoła wdówka” i drzwi mesy stanęły otworem przed licznie zgromadzonymi na korytarzu załogantami. Dobrze im znane pomieszczenie było zmienione nie do poznania. Ściany pokrywały orientalne wzory i złocenia, z sufitu zwieszały się migotliwe żyrandole, cały wystrój przypominał prawdziwy paryski lokal rozrywkowy z przełomów XIX i XX wieku. Pod jedną ze ścian stała estrada pokryta granatowym pluszem w złote gwiazdy, chwilowo nieoświetlona. Między stolikami stały skąpo ubrane kelnerki, a za barem królował rozpromieniony Matias von Braun.
– Prosimy! – zawołał – To wasz bar! Jedzcie, pijcie i bawcie się.
Z dyskretnie schowanych głośników zagrała muzyka, na estradę padł snop światła, a w nim ukazał się Sixto w naszywanym cekinami stroju i z werwą rozpoczął piosenkę „Always look on the bright side of life”. W mgnieniu oka bar zapełnił się do ostatniego miejsca i rozpoczęła się prawdziwie szampańska zabawa.

sobota, 1 grudnia 2012

XXXIX

Początkowo rozmowy z napastnikami nic nie dały. Co prawda dziwne istoty, podobne do człekokształtnych gadów, zaprzestały ostrzału, ale za to mostek Hermasza dosłownie zalała fala wściekłego wymyślania. Translatory nie nadążały z przekładem, a oficerowie słuchali z zaciekawieniem, wyławiając nieznane im związki frazeologiczne i komentując je szeptem między sobą.
– No dobra, dobra – powiedziała wreszcie ugodowo kapitan Zakrzewska – Rozumiem wasz gniew, ale powiedzcie wreszcie, o co chodzi. Czemu strzelaliście do tych tam... Talaxianów? Wyglądają mi na spokojnych, żeby nie rzec tchórzliwych. Co wam zrobili?
Dowódca obcego statku sapał przez chwilę z wściekłością, wreszcie wyrzucił z siebie warkliwą odpowiedź:
- Ukradli wyniki badań naszego zespołu archeologów! Stare artefaktu są dużo warte na czarnym rynku, a to przemytnicy. Ścigamy ich od trzydziestu jednostek planetarnych, a przez was nam uciekli!
– A kim wy właściwie jesteście?
– Jesteśmy Voth, a wy?
– Pochodzimy z Ziemi. Szukamy naszych.
– Ziemianie? Znamy ich statek. Taka poobijana blaszanka. Kapitan to prawdziwa wariatka, a załoga też dobra sobie. Wiecznie wtykają nos w nie swoje sprawy. Już niejeden przez to ucierpiał.
– Ładne rzeczy. Gdzie ten cholerny statek?
– Nie mamy pojęcia, widzieliśmy go dość dawno. Może być wszędzie. A my musimy dalej szukać tych przeklętych Talaxian, co nam przez was uciekli. Oni też mogą teraz być gdziekolwiek.
– Nie przesadzajmy. Jeśli handlują tymi rzeczami, jak twierdzicie, to znajdziecie tych typków na najbliższym targu. Zamiast latać za nimi jak pies z wywieszonym ozorem, trochę pomyślcie. No i co z tym ma wspólnego ten jakiś Neelix? Przecież oni też nie wiedzą, gdzie jest.

Vothański kapitan podrapał się po łuskowatej głowie. Z powodu odmiennej, twardej skóry miał mimikę bardziej ograniczoną niż Talaxianie, ale i tak było widać, że jest zafrasowany.
– Neelix był kiedyś ich łącznikiem – wyjaśnił wreszcie niechętnie – Teraz lata z Ziemianami i się ukrywa, bo prawdę mówiąc ma sporo na sumieniu Na niejednej planecie trafiłby prosto do więzienia.
– Ładne rzeczy. To kapitan jak jej tam? Janeway przyjmuje takich do załogi?
– spytał R’Cer ze zgorszeniem.
– Żeby tylko takich! – zapalił się Voth – Ona tam ma żywą Borg! Zamiast zatłuc gadzinę, to wozi ją ze sobą i nazywa członkiem załogi!
– Członkiem? Znaczy się czym,...? –
wyrwał się Józek Stelmach, ale kapitan zdzieliła go na odlew ostrzegawczo po karku, aż pisnął.
– Kochani, gońcie tych waszych złodziei, kapitan Janeway zajmiemy się my – obiecała – Po co mamy do siebie strzelać, jeśli nic przeciw sobie nie mamy? No chyba żeby dla idei.
Wyglądało na to, że takie rozwiązanie nie odpowiadało obcej rasie. Po jeszcze kilku minutach wymiany uprzejmości ich krążownik zawrócił i wszedł w warp, znikając tam, gdzie przedtem ruszyli Talaxianie.
– Chwila rozrywki i znów szaro. – westchnął z rozczarowaniem Stelmach.
– Żeby ci się zaraz za kolorowo nie zrobiło, dziobaku – warknęła kapitan – Sławek, Weroniko, szukajcie do cholery tego statku. Im szybciej zrobimy to, czego od nas wymaga ten Q, tym szybciej wrócimy do siebie.
– Jeśli wrócimy. Ja bym mu nie wierzył.
– wypowiedział się otwarcie R’Cer.
– Wierzył czy nie, i tak mamy niewielki wybór. Arek, przejmuje pan mostek, ja idę zesobaczyć Zajczika. Amorów mu się zachciało podczas czerwonego alarmu...
– Kiedy zaczynał migdalić się z Keras, to alarmu jeszcze nie było, a z Klingonką jak się zacznie, to pani wie, trudno przestać.-
stanęła w obronie zbrojmistrza Inga, ale Lilianna machnęła tylko ręką i zeszła z mostka.
Na korytarzu wpadła na Krzyśka Majchra, który szedł niedbałym krokiem, pogryzając kanapkę z wędzonką.
– I co? – spytał Krzysiek niewyraźnie, przeżuwając aktywnie.
– Nic. Przyjacielska wymiana ognia i rozstanie w zgodzie. A właściwie... chodź ze mną, Krzychu, muszę udzielić reprymendy Zajczikowi, a madame Zajczik może się okazać w opozycji.
– Nawet na pewno się okaże, jak znam Kligonów.

Główny nawigator za jednym zamachem połknął resztę kanapki, wytarł usta rękawem i zawrócił, kierując się za swoją kapitan.
Osip Zajczik wychodził właśnie z holodeku, gdy natknął się na panią kapitan i Krzyśka. Zatrzymał się gwałtownie, a na jego dobrodusznej twarzy odbiło się poczucie winy.
– Ja... tego... – zaczął niepewnie.
– Właśnie widzimy, że tego.
Keras wynurzyła się zza pleców męża, przygładzając potargane włosy.
– Co się dzieje? – spytała.
– To się dzieje, że mąż szanownej pani nie wypełnia swych obowiązków – odparła Lilianna surowo – Panie Zajczik, marsz do brygu. Trzy dni aresztu za brak reakcji na ogłoszenie czerwonego alarmu.
- Jakiego alarmu?
– Keras była wyraźnie rozczarowana, że ominęła ją dobra zabawa.
– W holodeku nic nie słychać... – próbował się usprawiedliwiać zbrojmistrz, ale zamilkł, skofundowany. Popatrzył żałośnie na żonę i posłusznie poszedł do sekcji więziennej. Keras wyraźnie wahała się, czy stanąć w jego obronie czy też może do niego dołączyć, kapitan więc zdecydowała się przeciąć to wahanie.
– Pani Zajczik, ma pani zły wpływ na swego męża – powiedziała surowo – Zaczął zaniedbywać swe obowiązki. To nie po honorze.
– Panie kapitan, ja go przypilnuję –
obiecała gorąco Klingonka – To się więcej nie powtórzy.
– Mam nadzieję, pani Zajczik. Dla pani karna służba w kuchni. Proszę zameldować się porucznikowi Von Braun, i to w ciągu pięciu minut.
– O rany... Ja rozumiem, że chcesz ją ukarać, ale dlaczego przy okazji Maćka i cała załogę?
– spytał Krzysiek, gdy Keras pospiesznie znikła w głębi korytarza – Wątpię, czy ta Horpyna zna się na gotowaniu.
– Nie musi. Wystarczy, że pomoże przy prostych pracach. O ile tam pójdzie.

Keras czuła się jednak tak bardzo winna z powodu tego, że mąż zaniedbał przez nią swe obowiązki, że faktycznie zgłosiła się do mesy z odpowiednim wyjaśnieniem. Matias von Braun, zajęty wykańczaniem swego lokalu, nie przejął się tym zbytnio.
– Pomóż, kochana, Sixtowi rozstawiać meble – powiedział serdecznie – Potem zawiesicie girlandy. Dziś wieczorem inauguracja.

niedziela, 11 listopada 2012

XXXVIII

Statki były trzy. Przypominały, zdaniem Osipa Zajczika, "tarakany s naganami w miesto nog", nie posiadały żadnych oznaczeń i nie kwapiły się do bliższej znajomości.
- One się na nas gapią. - mruknęła Weronika, która na rozkaz Lilianny zastąpiła Milcza przy sterach. Potem zaczęła obgryzać nerwowo paznokcie, póki siedzący obok Majcher nie trzepnął jej karcąco po łapie.
- A niech się gapią ile chcą, dużo i tak nie zobaczą. Inga, łącz z tymi typami. - poleciła kapitan Zakrzewska, zasiadając godnie i wygodnie w fotelu dowodzenia. Na jej kolanach zaraz ulokowała się Gizia i zaczęła myć pyszczek. Inga zaczęła manipulować przełącznikami, aż ekran pojaśniał i ukazała się na nim jakaś wcale poczciwa, łaciata i włochata gęba. Na ekranie pomocniczym widać było statki w idealnie trójkątnym szyku.
- Tu kapitan Meilix, talaxiańska straż śledcza - przedstawiła się gęba - Nie znamy waszej specyfikacji, czy moglibyście się przedstawić?
- Kuźwa, jaki grzeczny.
- nie wytrzymał Józek Stelmach, wiercąc się jednocześnie przy konsoli maszynowni, jakby coś go gryzło po plecach.
- PSS Hermasz, Gwiezdna Flota Federacji Planet - odpowiedziała Meilixowi kapitan Zakrzewska, ukradkiem pokazując Stelmachowi zwiniętą pięść - Z Ziemi. Wy tu za ochroniarzy jesteście czy co? Mogliśmy naruszyć waszą przestrzeń, przyznaję, ale to niechcąco.
- Z Ziemi? Pani jest Kathryn Janeway?
- A uchowaj Boże... Lilianna Zakrzewska, do usług. A wy szukać Janeway? Mogę wiedzieć, z jakiego paragrafu?
- Hę?
- No, za co. Kradzież, rozbój, zaśmiecanie kosmosu, nieobyczajne zachowanie w miejscu publicznym...?
- Nie. To znaczy... nie chodzi nam o kapitan Janeway, tylko o jednego z członków jej załogi.
- Narozrabiał?
- Można tak to ująć.
- Nie wiem, czy macie jurysdykcję w stosunku do Ziemian.
- Kiedy to Talaxianin, jak my! Nazywa się Neelix. Przyłączył się do załogi USS Voyager i dlatego nie mogliśmy go wytropić.
- A co wam zrobił, że go szukacie?

Talaxiański kapitan chciał odpowiedzieć, ale nie zdążył. Zza "pleców" jego formacji wynurzył się nagle jeszcze jeden statek, dużo większy i zdecydowanie wrogo nastawiony. Swoje stanowisko określił jasno, rozpoczynając bez ostrzeżenia ostrzał talaxiańskich okrętów. Na Hermasza nie zwrócił uwagi. Kapitan Meilix znikł z ekranu i słychać było, jak spanikowanym głosem wydaje rozkazy podniesienia osłon.
- Krucafuks, a to trepy kosmiczne! - wściekł się Majcher - Przygrzejemy im , Lil... to znaczy pani kapitan?
- Też pytanie
- Lilianna włączyła kanał łączności -=/\= Uwaga wieżyczka, jest tam kto?!
- =/\= Ja jestem, a bo co?
- odezwał się z głośnika głos T'engi.
- =/\= A Zajczik gdzie?
- =/\= Poszedł do kibla, ale to już będą ze dwie godziny...
- =/\= Czyli albo dostał monstrualnej sraczki, albo zrobił sobie wakacje. Hermasz, zlokalizuj Zajczika!

Głośnik zaskrzypiał, potem chrząknął, potem odparł z zażenowaniem:
- Osip Zajczik jest ze swą żoną... i wolałbym im nie przeszkadzać...
- Takie buty? Dobra, prokreacja rzecz święta. Krzysiek, zostaw stery i leć do wieżyczki. Przyślij nam tu Sławka albo Aśkę Kubicę
- tutaj kapitan nastroiła głos na ton marsowy i wrzasnęła do mikrofonu - =/\= Do całej załogi: czerwony alarm! Wszyscy na stanowiska! Snajperzy do wieżyczki! Obroną tymczasowo pokieruje porucznik Majcher!
I dodała normalnym już głosem:
- Inga, łącz z tymi bandytami.
Panna Lausch posłusznie przebiegła palcami po kontrolkach, po czym zameldowała:
- Kanał łączności otwarty, pani kapitan.
Jeszcze nie skończyła, gdy widoczny na ekranie osobnik o wyjątkowo nienachalnej urodzie warknął:
- Zjeżdżajcie, to was nie dotyczy.
Lilanna odkaszlnęła i powiedziała do mikrofonu łączności:
- Nie da się zrobić, panie ładny. Nie skończyłam jeszcze wymiany uprzejmości z kapitanem Meilixem, a wy się wtranżalacie bez zaproszenia i przerywacie rozmowę? Za brak tak zwanego towarzyskiego alibi zmuszeni jesteśmy dać wam fangę w nos, czyli przyłączyć się do tej wymiany zdań.
=/\= Krzysiek, lu! Anawa!

Porucznik Majcher nie czekał na powtórzenie rozkazu, tylko wygarnął z działka fazerowego, trafiając agresorów w prawą burtę. T'enga zawtórowała mu, posyłając duży ładunek w część rufową. Krążownik zakręcił się wokół własnej osi, po czym odpowiedział , trafiając w przednią osłonę Hermasza.
- Deflektor trzyma! - zameldował Stelmach.
- Dodatkowe wzmocnienie - nakazała kapitan. Jak zdążyła się zorientować, Talaxianie mieli wyjątkowo marne uzbrojenie, natomiast ich przeciwnicy dysponowali nie gorszymi działami niż Hermasz. Starcie zapowiadało się bardzo ciekawie.

środa, 31 października 2012

XXXVII


- Syntezator żywności... zastanawiam się, czy nie jest to sprzeczne z Biblią. - narzekał ojciec Maślak, odbierając z "okienka" swoją porcję obiadową. W założeniu miały to być klopsiki z kaszą gryczaną, ale rozciapciana masa na talerzu nie przypominała niczego znajomego.
- Czemu miałoby być sprzeczne? - zainteresował się Krzysztof Majcher. Jego paprykarz wyglądał co prawda jak pasztet z pomidorami., ale że smakował nie tak najgorzej, to główny nawigator nie robił z tego problemu. Szczególnie, że od jakiegoś czasu próbował schudnąć.
- Bo w Księdze Rodzaju napisano, że w pocie czoła na chleb będziesz pracował... a nie że maszyna będzie za ciebie składała obiad z byle czego.
- Nie grymaś Tadek. A jak już o Biblii mowa, to bądź wdzięczny za twój chleb powszedni.
- skarciła księdza siostra Ofelia.
- Za chleb byłbym nie tylko wdzięczny, w rękę bym pocałował...Zwłaszcza gdy był to chlebuś wiejski, domowy, z masełkiem i szyneczką własnego chowu...
- Niechże ojciec zamknie świątobliwą twarzyczkę, bo nam się rozum przez ojca pomiesza. -
odezwały się wokół liczne znękane głosy.
Poglądy ojca Maślaka podzielała większa część załogi. Replikatory i syntezatory żywności nie działały, ich zdaniem, szczególnie dobrze, a sekcja inżynieryjna nie kwapiła się by je dostroić. Karol Michałow twierdził, że mają ważniejsze rzeczy na głowie i żeby wezwano jego ludzi, gdy sprzęt w ogóle przestanie działać, nie wcześniej. Póki komponowaniem posiłków zajmował się Matias von Braun, nie miało to wielkiego znaczenia, bo i tak brał z tych urządzeń tylko półprodukry i sam je przygotowywał, ale teraz problem urósł do rangi konfliktu międzynarodowego.
- Musimy chyba zepsuć te grzmoty. - jęczał sanitariusz Figielek, gdy czwarty dzień z rzędu musiał jeść na obiad to, co wyprodukował syntezator - Kiedy wreszcie otworzą mesę?
- Ja mogę wyważyć drzwi
- zaofiarowała się ochoczo Keras - Na pewno dam radę.
- Pani Zajczik, tu się drzwi nie wyważa, a smak tego, co jemy, jest nieistotny -
wypowiedział się R'Cer - Ważne, że zawiera wszystkie konieczne składniki, by nasze organizmy funkcjonowały w sposób optymalny.
Wszyscy załoganci, którzy stali w kolejce do replikatora, odwrócili się i popatrzyli na Wolkanina z takim wyrazem twarzy, jakby zastanawiali się, którą rękę mu najpierw złamać. R'Cer zmieszał się nieco.
- No co? Prawdę mówię. - mruknął pojednawczo.
- Kłamstwa mówić nie wolno. Niektórych prawd nie należy. - pouczyła go siostra Ofelia - A wy wszyscy zapamiętajcie, że je się po to, aby żyć, a nie po to, aby tyć.
- Siostra to powie ojczulkowi.
- wypowiedział się jadowicie pierwszy oficer. Ksiądz Tadeusz, w samej rzeczy odznaczający się raczej rubensowskimi kształtami, rzucił mu spojrzenie zapowiadające co najmniej ekskomunikę, ale w tym samym momencie na korytarzu pojawiła się kapitan Zakrzewska z Gizią na ramieniu. Stanęła skromnie na końcu kolejki, grzecznie odmawiając tym, co chcieli ją przepuścić.
- Córko, proszę zdyscyplinować tych, którzy kpią sobie z sutanny. - wykorzystał okazję Maślak.
- A co, sutanna zaczęła przemawiać ludzkim głosem i zażądała interwencji? - zdziwiła się Lilianna - To ciekawe, moje portki nigdy ani słowa nie powiedziały, a tak o nie dbam...
Cały korytarz zahuczał od gromadnego śmiechu, zaś ksiądz obraził się straszliwie, poczerwieniał i jednym tchem wygłosił nadprogramowe kazanie, z którego wynikało, że brak szacunku dla duchowieństwa to pewny bilet do piekła. Był mniej więcej w połowie, gdy umieszczony na ścianie głośnik zazgrzytał i oznajmił głosem Ingi Lausch:
=/\= Pani kapitan, posłusznie melduję: jakieś statki z lewej, na Allacha!
- Kiedy Inga przeszła na islam?
- spytał ze zdumieniem Grzesiek Brzęczyszczykiewicz.
- Nie pana sprawa. A nie spyta pan, co to za statki? - Lilianna podeszła do panelu - =/\= Hej, mostek, czy statki wykonują jakieś wrogie manewry?
Jak na zamówienie statkiem zatrzęsło.
- Starczy za odpowiedź? - spytała kwaśno doktor Lemowa, zbierając się z podłogi - Jak mi się wydaje, ktoś właśnie do nas strzelił.
- Nie, to raczej pochwycenie wiązką trakcyjną -
zaprotestował Brzęczyszczykiewicz, zgarniając z twarzy niezidentyfikowaną papkę. W momencie wstrząsu próbował właśnie uzyskać z replikatora spaghetti z sosem bolognese.
- No to wezmą nas do niewoli - zaczął swoim zwyczajem prorokować ponuro Cezary Małpeczka - Będą nas wykorzystywać w kopalni, do walk na arenie i eksperymentów medycznych, a także gwałcić.
- Wszystkich? Stelmacha też? Musieliby być zdesperowani.
- zachichotał Grzesiek, wyraźnie usiłując sobie wyobrazić tę scenę.
- Chcecie zostać ukarani aresztem kabinowym? Mordy w kubeł - zażądała gniewnie kapitan i zwróciła się do głośnika -=/\= Jakieś wrogie działania?
-=/\= Nie, skąd
- odparła Inga poirytowanym głosem - Ten idiota Milcz się przestraszył, źle skręcił i wpakował nas na asteroidę.
- Należy mu się mandat i dwadzieścia pięć punktów karnych.
- skonstatował ponuro Arek - Brzęczyszczykiwicz, niech pan przestanie się wycierać i zmieni mundur.
Zalecenie było na ogół słuszne, choć to, co zastępca głównego inżyniera miał na sobie, i tak nie mogło już bardziej ucierpieć - jeśli się weźmie na uwagę to, że przed obiadem Grzesiek sprawdzał układy inercyjne i wyszargał się w sposób nieprawdopodobny. Maszynownia nie słynęła ze schludności swych pracowników, zatem nic dziwnego, że Brzęczyszczykiewiczowi nawet w głowie nie postało, by przed udaniem się na replikowany obiad coś ze sobą zrobić.
-=/\= Inga, a co z tymi statkami? - nie ustępowała Lilianna.
-=/\= Zatrzymały się i nas obserwują.
-=/\= Dobra, to zachowujmy się jakby nigdy nic. Idę na mostek
- kapitan westchnęła i zamknęła łącze - Przyślę Jaśka po swój obiad. Może być byle co, aby dało się przełknąć...

wtorek, 23 października 2012

XXXVI

Myliłby się ten, kto by sądził, że hiobowa wiadomość o tym, gdzie trafił Hermasz, załamała załogę. Ponieważ zawsze dotąd wychodziła cało z wszelkich opresji, wydawało się zrozumiałe samo przez się, że i teraz jakoś uda się jej wrócić do domu. A nawet gdyby się to miało nie udać, i tak załoga da sobie radę. Ludzie wzięli się szybko z powrotem do roboty, nie ustając oczywiście w plotkowaniu i snuciu przypuszczeń. Może najpoważniej podszedł do wszystkiego Karol Michałow, który udał się do działu zaopatrzenia i sprawdził dokładnie zapasy swojej sekcji.
- Wiem, że wycyganiliście od Wolkan dodatkowe kryształy - zwrócił się mimochodem do Kwieków, rządzących zaopatrzeniem - Gdzie one są?
- O, tutaj.
- Azalia podała inżynierowi duże pudło. Karol sprawdził jego zawartość i skinął z zadowoleniem głową.
- Schowajcie to dobrze - polecił - W naszym położeniu dodatkowy dylit jest podwójnie cenny, a ten to nawet potrójnie. Wolkańskie kryształy są zawsze najczystszej wody i najstaranniej obrobione.
- To się wie. Dlatego się o nie postaraliśmy.
- A co daliście w zamian?
- Ptaszniki pana Piskorza. Pamięta pan, podczas poprzedniego rejsu Czikita mu się okociła i wszystkie małe uciekły. Wyłapaliśmy je, podchowaliśmy i były jak znalazł.
- Rany julek... a na co Wolkanom pająki Kazika?
- Pełna egzotyka, a ci mędrkowie to lubią. Na ich planecie nie ma tych stworzeń, choć to środowisko w sam raz dla tego paskudztwa, bo sucho i gorąco.
- Mam nadzieję, że ich zdrowo pogryzą.
- mruknął Michałow, który prywatnie nie znosił Wolkan, choć doceniał ich staranność w każdej pracy, której się podjęli.
- Już kilku pogryzły - uświadomił go Colorado Kwiek - Działanie jadu bardzo zainteresowało ich wydział medyczny, zaraz zaczęli badania nad wykorzystaniem go w jakimś zbożnym celu.
- Pomyleńcy.

Jako następny do ładowni zszedł Matias von Braun, odpowiedzialny za replikatory i żelazne rezerwy żywności liofilizowanej. Wątpliwości kucharza wzbudził zapas cukru w kostkach, jego zdaniem stanowczo za mały.
- Jestem Cyganem, ale to nie znaczy, że go ukradłem. - obraził się Colorado, poprawiając nerwowo złoty kolczyk w uchu.
- A czy ja mówię, że to pan? Ktoś go jednak musiał zwędzić.
Porucznik Kwiek nie był przekonany, ale jego żona zanurkowała między skrzynie z zapasami i po chwili krzyknęła:
- Nikt go nie zwędził! Jest tu, między pakietami zapasowych kostek pamięci!
- Bajzel.
- mruknął z dezaprobatą von Braun, zabrał spis towarów spożywczych i wyszedł, żegnany bardzo nieprzyjaznym spojrzeniem Colorado.
Wracając natknął się na siostrę Niemogę, która zmierzała właśnie do brygu, niosąc butelkę świeżo zareplikowanej krwi. Śliczna pielęgniarka miała bardzo rzadką minę i mamrotała coś do siebie, zapinając wolną ręką stójkę kołnierza tak, by możliwie najpełniej zakrywała jej szyję. Zobaczywszy Matiasa ożywiła się.
- Maaciuś... - zamiauczała przymilnie - Nie zaniósłbyś posiłku naszemu więźniowi? ja mam tyle roboty w kartotece ambulatorium...
- Powiedz lepiej od razu, że się boisz, mój ty szczurku. Dawaj, zaniosę.
- kucharz i dyplomata w jednym miał poważną słabość do Lolity, o czym ona doskonale wiedziała. Rozpromieniła się teraz, z wdzięczności cmoknęła von Brauna w policzek, wręczyła mu butelkę i czym prędzej uciekła, żeby się nie rozmyślił. Von Braun westchnął z rozmarzeniem, po czym skierował się w stronę brygu.
Był jeszcze dość daleko, gdy usłyszał dźwięki piosenki. Zbliżywszy się mógł rozróżnić poszczególne słowa i zorientował się, że to śpiewa aresztowany wampir, zapewne z nudów. Piosenka była po włosku, a jej podmiot liryczny zapytywał swych towarzyszy, czy wiedzą, jak brzmi mandolina, saksofon, harmonia i parę innych instrumentów muzycznych. Po każdym takim zapytaniu śpiewak imitował dane dźwięki i robił to całkiem dobrze. Głos miał miły dla ucha, nie fałszował, ale pilnujący brygu chorąży Czerwonka wyglądał, jakby miał za chwilę eksplodować.
- Panie oficerze, ucisz pan tego wszarza. - zażądał, ujrzawszy Matiasa - Bo inaczej to ja go uciszę i to na amen.
- Spróbuję. -
obiecał mu von Braun i poszedł do celi. Nie musiał się nawet wysilać, bo na jego widok więzień sam przerwał koncert i usiadł na pryczy.
- Umieram z głodu. - oznajmił melodramatycznie.
- Jak na umierającego masz pan całkiem silny głos - Matias podał mu butelkę i przez chwilę obserwował, jak aresztant pije - Dużo pan znasz tych piosenek?
- Tysiące -
odparł niewyraźnie Sixto, nie odejmując butelki od ust - We wszystkich możliwych językach, nie wyłączając swahili i kamala. Kiedyś śpiewałem nawet w Moulin Rouge, ech, były czasy...
Tu urwał, spłoszony, bo von Braun walnął się z rozmachem w czoło.
- Mam pomysł! - zawołał - Jasny gwint, ale dobry! Chłopie, chciałby pan popracować?
Wampir wzruszył ramionami.
- Czemu nie? Zawsze to jakaś zabawa, nie mówiąc już o zarobku.
- No to słuchaj pan. Utknęliśmy cholernie daleko od domu, możemy nigdy nie wrócić, a żyć trzeba -
zaczął mu tłumaczyć Matias - Przyszło mi na myśl, że mógłbym przerobić mesę na bar! Taki bar z działalnością rozrywkową! Drinki, blackjack, jednoręki bandyta w kącie, ruletka, a na estradzie konferansjer, śpiewak, tancerki! Kabaret, rozumie pan?
- Aha -
Sixto skinął głową ze zrozumieniem i zanucił:

- Każdy chce dziś do jadła jakowejś śpiw-ki
Więc gospodarz sprowadził trzy stare dziw-ki
Otruł gościa kotletem
nazwał to "kabaretem"
Za wstęp cztery korony
Niech go pie-ro-ny...

- No mniejwięcej
- zgodził się z nim kucharz - Z biegiem czasu będą konkursy, skecze, a na razie pan mógłbyś mi ubarwiać wieczory śpiewając dla gości. W bagażach mam sprzęt do ruletki, kilka chętnych kelnerek w załodze się znajdzie, z krupierami też nie powinienem mieć problemu. Ludziska się nudzą, szczególnie wieczorami. Czarek Małpeczka pomoże mi zmontować automaty do gier, a zreplikowanie kilkunastu talii kart to żaden kłopot.
- Wasza kapitan się na to zgodzi? Wygląda mi na ostrą sztukę. -
zauważył frasobliwie Sixto, drapiąc się po głowie.
- Ona? Pierwsza przy tej ruletce będzie! Kwadrans po otwarciu osobiście wyrzuci pierwszego schlanego gościa, przy odrobinie szczęścia mnie samego!
- Świetnie. No to zatrudnił mnie pan. Warunki finansowe do ustalenia, kilka kredytów ekstra zawsze się przyda.
- Przybij pan piątkę, Sixto. Niedługo pan stąd wyjdziesz.

Matias von Braun wybiegł z brygu radośnie i pomknął na mostek. Musiał jeszcze uzyskać autoryzację kapitan Zakrzewskiej, nie miał jednak wątpliwości, że mu się to uda.

sobota, 6 października 2012

XXXV


Na widok imponującego uzębienia pasażera na gapę wszyscy odskoczyli, a magister Martynka Szkwał, asystentka profesora Trekowskiego, malowniczo zemdlała, upadając wprost w ramiona Kazika Piskorza.
- Kretynka. - stwierdził Kazik i z satysfakcją dał pani magister po pysku.
- Oburzające. Pan nie jest dżentelmenem. - powiedział Sixto ze zgorszeniem.
- Zgadza się. A pan nie jest człowiekiem.- zripostował niespeszony Kazik.
- Ma pan jakieś uprzedzenia?
Pytanie było dość zasadne. W czasach, gdy tolerancja została wpisana w kodeks cywilny i karny jako bezwzględny wymóg Federacji, wielu ludzi głowiło się latami, co zrobić z wciąż żywym problemem ras nieludzkich, takich jak wampiry i wilkołaki. Z elfami sprawa rozwiązała się sama - okazało się, że pochodzą od... Wolkan, co nie było zbytnim zaskoczeniem, objęła ich więc umowa z Vulcanem i mogły robić to, co dotąd, tzn., co chciały. Jednak z wampirami i wilkołakami rzecz była trudniejsza. Mocą odpowiedniego dekretu zostały co prawda uznane za "mniejszość" i zrównane w prawach z innymi mniejszościami, ale był to dopiero początek kłopotów. Ludzie opornie przyjmowali odgórną dyrektywę, że miają żyć z nimi w zgodzie, a z kolei same te stwory czuły się bardzo obrażone na samą myśl, że będą wciągnięte do ogólnej ewidencji ludności. Łączyło się to z zakazem atakowania ludzi i odsiadkami za, np, bezprawne wyssanie kolacji. Łatwo się domyślić, jakie to powodowało protesty, zwłaszcza że policja okazała się o niebo skuteczniejsza niż dawni łowcy wampirów, a sądy bez skrupułów skazywały winowajców na pobyt w kolonii resocjalizacyjnej czy bardziej tradycyjnej celi. Jednak powoli sprawy się jakoś dotarły i ułożyły we względnym porządku, choć nadal niektórzy ludzie reagowali na widok prawdziwego wampira tak, jak panna Szkwał.
- Jasne, że mam uprzedzenia - oświadczył dumnie Kazik - Całą furę uprzedzeń. I jeśli spróbuje pan dobrać się do mojej krwi, to nie odpowiadam, kuźwa, za siebie.
- Błe
- Sixto zmierzył niechętnym wzrokiem zarośniętą twardą szczeciną i zdecydowanie nie pierwszej czystości szyję swego rozmówcy - Ja też mam jakieś wymagania.
Przez zgromadzonych przepchnęła się Maura Gwizdak z patrolem ochrony.
- Jest pan aresztowany. Pójdzie pan dobrowolnie czy mam założyć kajdanki? - spytała groźnie.
- O, widzę że panienka lubi ostre zabawy. Ale nic z tego, głowa mnie boli. - Sixto skłonił się grzecznie i bez sprzeciwu poszedł do brygu. Jego dworne maniery spodobały się dziewczynom, które rzucały za nim spojrzenia, wyraźnie mówiące o bardzo pozytywnych odczuciach.
- Masz ci los. Mało że zwierzyniec, to jeszcze wariatkowo - westchnęła doktor Foremna, która też była obecna wśród gapiów - Idę zareplikować mu trochę krwi. Ciekawe, jaką grupę preferuje ten cudak.
- A+! -
krzyknął z końca korytarza wampir, który miał, jak się okazało, doskonały słuch - Temperatura około. 37 stopni!
- Idź do diabła, pijawko, nie jestem twoją kucharką!
- odkrzyknęła mu pani doktor i zaraz potem spytała już normalnym głosem - A czemu właściwie nikt do tej pory go nie widział?
Wyjaśnienia sprawy podjęła się energiczna jak zwykle personalna. Po dłuższym szperaniu w raportach ze stoczni i listach przewozowych wykryła, że w firmie, dostarczającej zapasy dla Hermasza, rzeczywiście pracował Wolkanin, niejaki Vanix. Do jego obowiązków należało dokładne sprawdzanie skrzyń z zaopatrzeniem. Idąc tym tropem porucznik Nowak zeszła do ładowni i znalazłszy otwartą skrzynię doszła do wniosku, że ukąszony przez wampira Vanix z zemsty zapakował go jako niespodziankę dla załogi Hermasza i przesłał na pokład statku. Ten czyn był tak pozbawiony wszelkiego sensu i idiotyczny, że budził podejrzenia, iż wolkański zaopatrzeniowiec z federacyjnej stoczni ma jakieś "luzy pod sufitem", jak podsumował to Michałow.
- To bardzo możliwe - powiedziała kapitan Zakrzewska, wysłuchawszy uprzejmie dokładnego raportu z zajścia - A teraz może jednak przejdziemy do tematu naszego zebrania.
Przerwała na moment. Ze względu na charakter zebrania przeniesiono go z sali odpraw na pokład rekreacyjny, gdzie teraz panował niemożliwy tłok. Deptano sobie po nogach i obsypywano złośliwościami, od czasu do czasu też rozbrzmiewał odgłos siarczystego policzka, gdy któryś załogantów próbował wykorzystać ścisk do własnych interesów.
- Moi drodzy, proszę o uwagę! Na pewno zauważyliście, gdy nami telepnęło, że coś jest nie tak... znaczy bardziej niż zwykle. Oświadczam wam, że zostaliśmy przerzuceni do kwadrantu Delta i w dodatku odbyliśmy dość znaczącą podróż w czasie. Krótko mówiąc, do domu raczej nie wrócimy.
- Obiecuje pani?
- zawołał ktoś z dalszych rzędów - Da mi to pani na piśmie?
W kilku punktach pokładu rozległ się nerwowy śmiech, gdy ludzie rozpoznali po głosie Jędrka Karpiela. To, że drugi oficer (Karpiel odziedziczył to stanowisko po Jurgenie) łazi wciąż na Malwinką Kręcik, było tajemnicą poliszynela. Był nią również fakt, że Malwinka jak dotąd konsekwentnie odmawiała wiązania się z "miłym Jędrusiem" ze względu na paskudny charakter jego matki. Jak mawiała, musiałaby upaść na głowę, by ryzykować użeranie się z taką teściową.
- Bez żartów proszę - kapitan zmarszczyła surowo czoło - Nasza sytuacja jest niewesoła i dlatego prosiłabym o maksymalną ostrożność. Żadnych wygłupów.
- A kiedy my się wygłupiamy?
- obraził się ten i ów.
- Nie wdawajmy się w szczegóły... Mam nadzieję, że wszyscy mnie zrozumieli? Tak? To do roboty, bando leserów! I niech mi tu nikt nie marga, jasne?!
Gdy kapitan znikła, udając się na mostek, jej załoga przez chwilę stała jeszcze na pokładzie rekreacyjnym, potem profesor Trekowski przełożył z ręki do ręki wijącą się leniwie pytonicę Ewę i spytał:
- Naprawdę jesteśmy tak daleko od Ziemi?
- Pana instytut naukowy będzie mógł nas szukać do usranej śmierci.
- zapewniła go doktor Lemowa. Profesor spojrzał na nią z politowaniem.
- Myśli pani, że ktoś się pofatyguje?
- Nie.
- odparła krótko pani doktor i odeszła do swojej roboty. Za jej przykładem ruszyli inni i wkrótce na pokładzie rekreacyjnym została tylko Allandra Michałow i Kwiekowie, bardzo zdziwieni, że jakoś nikt ich o nic nie oskarżył.

wtorek, 2 października 2012

XXXIV

Walne zebranie, zarządzone przez kapitan Zakrzewską, bardzo wszystkich zaciekawiło. Załoganci snuli najrozmaitsze domysły, co też takiego "stara" chce im powiedzieć, co mniej zdyscyplinowani na wszelki wypadek robili rachunek sumienia. Małżeństwo Kwieków z sekcji zaopatrzenia przysięgało na wszystkie cygańskie świętości, że niedobory w magazynach wynikły z winy centrali i na wszelki wypadek oboje zabrali ze sobą do konferencyjnej księgi przychodu i rozchodu. Karol Michałow, nie wiedzieć czemu, wziął zwołanie zebrania do siebie i na długo przed wyznaczoną godziną dorwał kapitan Zakrzewską, jak wychodziła z łazienki, po czym podniesionym głosem zażądał wyjaśnień, czemu to właśnie jego wini się za każdą niedogodność na statku. Karol mówił, nawet w stanie kompletnego uspokojenia, głosem przypominającym zejście lawiny w Alpach, a w sytuacji adrenalinopędnej wrzeszczał niczym wyjec afrykański podczas rui (tak to określała Jolka Stern), słyszały go więc dwa najbliższe pokłady i wkrótce wokół nich zebrał się spory tłumek, słuchający z zaciekawieniem.. Lilianna próbowała wejść Michałowowi w słowo, ale udało jej się to dopiero wtedy, gdy główny inżynier musiał przerwać swą tyradę z powodu kompletnego braku tchu.
- Wcale nie chodzi tu o pana - powiedziała, poprawiając zawój z ręcznika na głowie - Wszyscy dawno przywykli do tego, że to i owo szwankuje i nikt o to nie ma pretensji. Przecież wiadomo, że na tym statku każda jedna część pasuje do drugiej jak garbaty do ściany i sam diabeł nie połapałby się, jakim cudem to wszystko trzyma się wesołej kupy. Pan wróci póki co do swego królestwa i da mi spokojnie się ubrać, bo w szlafroku kąpielowym i tym turbanie całą powagę tracę. Muszę chociaż desusy założyć...
- Jakiego koloru?
- spytał Matias von Braun z gwałtowną ciekawością. On oczywiście też tam był, a nawet ":zgromadził się" jako pierwszy, a wiadomość o tym, że jego dowódca jest obecnie bez majtek, w widoczny sposób na niego podziałała..
- A co cię obchodzi bielizna twego kapitana? - fuknęła na niego Zakrzewska, otulając się mocniej pąsową podomką. Następnie ściągnęła ręcznik z mokrych włosów, przerzuciła go sobie przez ramię i ruszyła kaczkowatym krokiem do swej kwatery.
- Tak tylko chciałbym wiedzieć.- mruknął kucharz i dyplomata w jednym, oblizując się nieznacznie.
- Corna, z koroneckami, pikno jak u lali... - poinformował Matiasa tubalnym szeptem Jasiek. Ten westchnął z zachwytem, patrząc cielęcym wzrokiem za oddalającą się kapitan. Zaraz jednak kompletnie o niej zapomniał, gdyż na korytarzu ukazał się gość zupełnie niespodziewany.
Był wysoki i szczupły, bardzo blady, czarnowłosy, ubrany w jedwab koloru najprzedniejszej smoły - obcisłe spodnie i wąską w pasie, a za to szeroką w klatce piersiowej i ramionach koszulę. Jej rękawy też był bardzo szerokie, ale zebrane w nadgarstkach długimi mankietami.
- Cholera - mruknął Matias - Nie tylko nasza Lilka lubi czarny kolor.
- Ja go nie znam -
powiedziała z urazą Bibiana Nowak - Na pewno nie figuruje na liście załogi. Ty, co ty za jeden?
Mężczyzna spojrzał na nią błędnym wzrokiem. Wyglądał na kogoś dręczonego ciężkim kacem, ale mimo to był zupełnie przystojny, w lekko demoniczny sposób.
- Ja? Mam na imię Sixto - odparł - Co ja tu robię?
- To raczej my moglibyśmy spytać, co pan tu robisz
- rzekł surowo Karol Michałow - No tego jeszcze nie było, pasażer na gapę w statku gwiezdnym!
- Jak to, a pana żona?
- spytała z ironią personalna. Michałow warknął przez zęby coś, co tylko głuchy uznałby za komplement, a nieproszony gość zmarszczył swe pięknie wysklepione czoło.
- W jakim statku? Przyznaję, byłem w stoczni kosmicznej... trzeba coś jeść... ale napatoczył mi się Wolkanin.
- Co?!
- Nie wrzeszcz, kochasiu, głowa mnie boli. Byłem cokolwiek na cyku, nie zauważyłem uszu... zresztą był odwrócony... a miedź mi nie służy, dostaję po niej zapaści.

Michałow potoczył zbaraniałym wzrokiem po otaczających go towarzyszach niedoli i zatrzymał go na Matiasie.
- Maciek, bij mnie w mordę, nic nie rozumiem - jęknął - Co ten buc plecie?
- Pojęcia nie mam -
odparł von Braun - Jednak coś mi zaczyna świtać. Panie tego, mów pan jak na świętej spowiedzi: ktoś pan? Nie chodzi mi o imię, tylko prosiłbym o klasyfikację.
- No, chyba widać. Normalny wampir jestem.

Tu Michałow rozdarł się na cały pokład, kwestionując mimochodem prowadzenie się obecnych niewiast i całej żeńskiej linii przodków wszystkich zgromadzonych. W dłuższym monologu rozwinął wspaniale myśl, że nie da się robić w konia, ozdobioną tak, że wszystkich z podziwu zatkało. Matias poczekał, aż główny inżynier skończył swą orację, po czym zwrócił się do bruneta, który stał z miną niewiniątka:
- Poważka?
- Żebym tak jutra nie doczekał. Zresztą co tu dużo gadać... mam udowodnić?

I nie czekając na odpowiedź wyszczerzył białe zęby, wśród których długością i ostrością wyróżniały się dwa wspaniałe kły.

sobota, 29 września 2012

XXXIII


Przez chwilę na mostku trwało milczenie, potem Józek Stelmach westchnął:
- Cholera. No to rzeczywiście wpadliśmy niczym śliwka w gówno.
- Zaraz. Jeśli nasz kwadrant to Alfa, a ten to Delta... no to rzeczywiście daleko nas zaniosło -
kapitan Zakrzewska podrapała się nerwowo w ucho - I co pan mówi, że ktoś tu już się przed nami zgubił?
- Owszem. Inny statek.
- W krainie Deszczowców zaginął przed laty sławny badacz latających żab, profesor Baltazar Gąbka.
- wyskandował pompatycznie pierwszy oficer.
- Z Krakowa na ratunek wyrusza ekspedycja, kierowana przez niemniej słynnego podróżnika, Wawelskiego Smoka. - przyłączył się do niego sternik Milcz.
- Uspokójcie się, leszcze, bo nie ręczę za siebie! - krzyknęła kapitan i ponownie zwróciła się do nieproszonego gościa - Panie Kukuryku, ten kwadrant jest chyba dość duży, jak my mamy znaleźć w nim jeden zasrany statek?
- Nie zasrany, a zgubiony.
- poprawił ją ze zgorszeniem ojciec Tadeusz.
- Jedno i drugie.
- W tym akurat wam pomogę. Niestety nie mogę zrobic nic więcej.
- PAN nie może? To chyba niemożliwe.
- Niepotrzebny sarkazm, pani kapitan. Niestety moi krewniacy z kontinuum zabronili mi ostatnio mieszać się w sprawy tamtej kobiety... uznali, że za bardzo się zaangażowałem, a to nie uchodzi.

Q westchnął głęboko, przybierając ogromnie żałosny wyraz twarzy.
- A ładna ona chociaż? - spytała Lilianna ze spokojnym zainteresowaniem.
- Przystojna, owszem, a czy ładna... raczej nie bardzo. Chodzi jednak o jej charakter, zafascynował mnie.
- No to pokaż pan nam chociaż ten charakter, bo rozsycham się z ciekawości. -
wtrąciła się Inga, której strach już wyraźnie przeszedł. Q pstryknął lekko palcami i na głównym ekranie ukazał się wizerunek kobiety w średnim wieku, o wysoko upiętych rudawych włosach i surowej twarzy.
- Fiu, fiu - gwizdnął pierwszy oficer, po czym podszedł do gościa i uścisnął mu rękę, aż tamten zgłupiał - Szacun, panie Q. Widać, że nie zależy panu na pustej lali. .. bo ze względu na urodę to się pan na pewno za tą babką nie ugania.
- Ja się za nią w ogóle nie ugania
m - sprostował z urazą Q - Tylko czasem ją odwiedzam.
- To czemu jej pan nie pomoże?
- Ona tego nie chce. Twierdzi, że mi nie ufa.
- Coś podobnego... a powinna ufać?
- Arek -
przerwała mu Lilianna - Schowaj ty rączki w małdrzyk, a mordę w kubeł, bo choćbyś gadał te głupoty do wieczora, nic z tego nie wyniknie. Może nie zauważyłeś, ale jesteśmy w poważnych tarapatach. Inga, czy jest możliwość jakiejś łączności z naszym dowództwem?
- Nie na taką odległość, kapitanko. Jesteśmy zdani na siebie i na tego tu osobnika.
- No to ładnie.
- jęknął Mścisław Czerep - A za trzy tygodnie miałem mieć urlop... miejsce na Risie wykupione.... pewnie mi przepadnie rezerwacja.
- Sławek, wsadź se tę rezerwację! Mamy poważniejsze problemy niż twój urlop! -
krzyknął na kolegę Stelmach - Mój stary się wścieknie, jeśli nie wrócimy i co, robię z tego kwestię?
- A właśnie
- kapitan Zakrzewska zwróciła się do intruza - Czy my w ogóle mamy jakieś widoki na powrót w jednym kawałku, czy też mamy szukać tu sobie planety do osiedlenia i zabrać się za robienie dzieci?
Q machnął ręką.

- Wam, ludziom, to tylko jedno w głowie - rzekł karcąco - Nie, szanowna pani, tego nie musicie. Pomożecie Voyagerowi i odstawię was do domu. Ja was od dawna obserwowałem i wiem, czego się po was spodziewać. Wasza wariacka załoga to doprawdy zbyt wielkie nieszczęście jak na jeden mały kwadrant...
- Nie prosiliśmy się tu.

Q wzruszył ramionami, a w następnej chwili dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Słowa, które za nim rzucili sternicy oraz Józek Stelmach, też zaczynały się na Q, ale w żadnym wypadku nie nadawały się do powtórzenia.

wtorek, 25 września 2012

XXXII

- Dzień dobry... - powiedziała niepewnie kapitan Zakrzewska i zaraz dodała - Wypadałoby się przywitać.
- Nie obowiązują mnie prawidła ludzkiej etykiety.
- odparł intruz z miłym uśmiechem.
- Panicko, jo mu przyleja. - zaofiarował się Jasiek.
- Pani mu pozwoli - wtrącił się Józek Stelmach - Mój stary mawiał, że żaden cham nie nauczy się grzeczności, póki pierwszy raz nie weźmie po mordzie.
- Cisza.
- ucięła kapitan. Podeszła do swego fotel i zasiadła w nim, nie odrywając oczu od niespodziewanego gościa.
- Cymu nie wolno? - chciał wiedzieć Jasiek, głaszcząc jedną ręką Gizię, a drugą przytulonego do jego nóg Miśka. Oba zwierzaki dygotały jak w febrze, wyraźnie przerażone.
- Nie bądź idiotą, Jasiu. Facet zjawia się znikąd, włazi nam z butami do chałupy, nie bacząc na osłony, alarm i ochronę, a gazda spod Giewontu miałby go ot tak zeprać? Zapomnij - Lilianna poprawiła się na fotelu i połechtała Adama po łebku - No więc słucham, panie ładny, o co chodzi? Witać się pan nie musi, jeśli wola, ale może by się pan chociaż przedstawił.
- Możecie nazywać mnie Q.

Arek parsknął śmiechem i zamilkł pod wściekłym spojrzeniem swej kapitan.
- Proszę wybaczyć memu Pierwszemu, źle mu się skojarzyło - wyjaśniła - No więc dobrze, panie Q, ma pan jakąś konkretną sprawę, czy przyszedł pan poprzeszkadzać?
Intruz poprawił swój trykot i odpowiedział:
- Powiedzmy, że mam sprawę... ale przedtem chciałbym pogratulować. Jest pani pierwszym kapitanem Gwiezdnej Floty, który tak spokojnie zareagował na mój widok.... czego nie mogę powiedzieć o pani podwładnych, a w każdym bądź razie nie o wszystkich.
- Ojciec Tadeusz pokropił go wodą święconą
- poinformował Liliannę pierwszy oficer - Ale nic z tego, ten bolek nie myśli znikać w obłoku siarki, choć nie mam wątpliwości, że potrafiłby to zrobić.
Lilianna spojrzała z zaciekawieniem na księdza, wciąż dzierżącego podręczne kropidło niczym buławę marszałkowską i mruczącego pacierze, a potem znów zwróciła wzrok na gościa.
- A to pan zna innych kapitanów? - spytała ze spokojną ciekawością - Którego konkretnie?
- Ja znam, ale pani ich nie zna i znać nie może. Przeniosłem pani statek nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie.
- Podróże w czasie są niemożliwe.
- wydeklamował z niezachwianą pewnością R'Cer.
- Nie będę się sprzeczał, ale nasz pokładowy zegar pokazuje datę 5.2081 - wtrącił się sternik Milcz - Myślałem że to usterka.
- Jasna cholera
- jęknęła Inga, sięgając pospiesznie po lusterko - To ile ja mam teraz lat?
- Nie wiem. Sporo.

Kapitan Zakrzewska ściągnęła brwi i przyglądała się przez chwilę swemu rozmówcy.
- To dla zabawy czy z konkretnego powodu? - spytała wreszcie.
- O, to jest mądra postawa - pochwalił ją Q - Zamiast awantur i wymyślania same konkrety. Otóż mam swoje powody.
- A co pan chce za odesłanie nas do domu?

Q roześmiał się, ubawiony jej bezpośredniością.
- Nie traci pani czasu. A gdybym zażądał od pani jakiejś... typowo kobiecej przysługi?
Lilianna przyjrzała mu się taksująco.
- Obróć się pan. - zażądała.
- Co?
- No, obróć się pan, co panu szkodzi...

Q posłuchał, wyraźnie zaintrygowany
- No, może być - mruknęła pani kapitan - Nie jest pan w moim typie, ale ostatecznie w nocy wszystkie koty są czarne.
- Nie w pani typie?!
- Spokojnie, powiedziałam przecież, że może być. Ma pan ładną, harmonijną budowę, zresztą oczy też całkiem całkiem... Gdyby zależało mi na pięknej twarzy, to jasne, że wolałabym na pana miejscu jakiegoś przystojnego Wolkanina, ale w "tych sprawach" twarz ma niewielkie znaczenie.
- Podobają się pani Wolkanie?
- Ze względów estetycznych tak, ale między nami mówiąc w łóżku są kompletnie beznadziejni.

R'Cerem aż podrzuciło, mimo całego opanowania.
- A skąd pani może to wiedzieć? - spytał ostro.
- Przecież nie z wykopalisk - odparła spokojnie Lilianna - Mało to ich było w Akademii? Brać i wybrać, panie komandorze. Jeden miał akurat pon farr, drugi nie, ale za to miał naukowe zacięcie, a trzeci był buntownikiem przeciw starym porządkom... Wszyscy trzej do chrzanu. Andorianie zdecydowanie lepsi.
- Czy pani...?!!!
- ryknął ze świętym oburzeniem ojciec Maślak.
- No co? Ja rzetelnie odbywałam to szkolenie, na wszystkich polach.
- Właśnie widzę, że bardzo rzetelnie... i że na wszystkich...!

Q tak śmiał, że aż się popłakał i przez dłuższą chwilę nie mógł mówić.Wreszcie odzyskał jako tako panowanie nad sobą.
- Dawno tak się nie bawiłem - rzekł, ocierając łzy - A w dodatku pierwszy raz ktoś potraktował mnie w normalny sposób, bez rzucania gromów na moje okrucieństwo. I bez panikowania.
- Ja tam nadal się boję. - oznajmiła Inga Lausch. Kapitan Zakrzewska zbyła ją machnięciem ręki.

- Pan nie zwraca uwagi, ona boi się własnego cienia. No więc co pan ma na wątrobie? Mamy dla pana zaśpiewać? A może zatańczyć?
- To mogłoby być rzeczywiście ciekawe
- przyznał Q - Jednak moja prośba jest bardziej skomplikowana.
Przygładził swe ciemne włosy gestem niepozbawionym kokieterii.
- Chcę, żebyście komuś pomogli. - rzekł wreszcie - Komuś zagubionemu w tym kwadrancie, na kim mi bardzo zależy....
- Przepraszam, a w jakim kwadrancie my jesteśmy?
- spytał R'Cer, sprawdzając odczyty. Mimo radosnej deklaracji Mścisława Czerepa, że wszystkie gwiazdy są na miejscu, wcale na to nie wyglądało. Znaczy, gwiazdy były, ale ich wzajemny układ uległ zmianie. R'Cer nigdy czegoś takiego nie widział. Spojrzał oskarżycielsko na Czerepa.
- Słowo daję, jak patrzyłem, wydawały mi się takie same! - sternik uderzył się kułakiem w pierś, aż zadudniło mu pod mundurem - Dopiero teraz widzę, że coś jest nie tak....
- Jesteśmy w kwadrancie Delta -
rzekł dobitnie Q - Od waszego układu słonecznego dzieli nas 70 lat podróży.

sobota, 22 września 2012

XXXI



- Gdzie jesteśmy? – odważyła się spytać kapitan Zakrzewska po długiej, długiej chwili.
To dziwne, ale wygląda na to, że... w tym samym miejscu – odpowiedział Czerep, sprawdzając odczyty – Ani śladu tego dziwactwa, wszystkie gwiazdy na miejscu.
– Do cholery z gwiazdami, ważne, że wszystkie śrubki mamy na miejscu
– stwierdził Arek z gigantyczną ulgą – Słowo daję, myślałem, że już po nas. A właściwie dlaczego nie jest po nas?
– Rozczarowany?
– kapitan rozejrzała się i jej wzrok padł na ojca Maślaka, wciśniętego w kąt – Nic ojcu nie jest?
– Psiakrew, ale urodziny...
– jęknął półprzytomnie ksiądz.
- Co?
– No, urodziny kurcze mam dzisiaj...
– Sto lat w takim razie. Wieczorkiem urządzimy ojcu przyjęcie, ale na razie musimy zbadać sprawę. Wszystkie działy naukowe do roboty, chcę wiedzieć co nas połknęło, gdzie wypluło i w ogóle co się do cholery stało. Arek, przejmujesz mostek, ja idę sprawdzić co z załogą.

Kapitan wybiegła na korytarz, od razu wpadając na swego ordynansa, który niósł na ramieniu nastroszoną jak szczotka kominiarska Gizię.
– Panicko, a dyć asica cuś nieswojo... – zameldował stroskanym basem – Psina tyz.
Kręcący się za nim Misiek w samej rzeczy miał podkulony ogon i opuszczone uszy, co stało w jaskrawej sprzeczności z jego normalnym wariackim zachowaniem.
– Zwierzaki czują, że coś jest nie tak – westchnęła Lilianna – Ja zresztą też to czuję. Chodź ze mną, Jasiu, trzeba zrobić inspekcję statku.
I poszła przodem, a za nią Jasiek z Gizią na ramieniu i powarkujący niespokojnie Misiek. Cały orszak przede wszystkim odwiedził maszynownię, gdzie w powietrzu krzyżowały się gęsto słowa, będące chlubą Słownika Wyrazów Zelżywych, a niektóre nawet jeszcze niesklasyfikowane. Trzeba bylo trochę czasu, by kapitan zrozumiała, że straszliwe klątwy i wyzwiska dotyczą w głównej mierze bimbrowni. To cenne urządzenie bardzo źle zareagowało na nagłego koziołka i zalało pół maszynowni. Na tym tle powstała kontrowersja, kto miał sprzątać i zanim technicy doszłi do stanu ponadczasowej awantury, Vuvu nalizał się nieźle już przefermentowanego zacieru i dostał iście małpiego rozumu. Skakał teraz po urządzeniach i konsolach, wesoło pokrzykując. Jedynym spokojnym osobnikiem w całej maszynowni był Andrzej Lepek, który siedział w kącie i majstrował przy jakiejś części do reaktora, podśpiewując przy tym "Ach, jak miłość dręczy mnie". Kapitan uznała, że sytuacja w tym newralgicznym punkcie statku nie odbiega zbytnio od normy i ruszyła dalej. Zajrzała jeszcze do kilku działow, nigdzie jednak nie wyglądało na to, by coś szwankowało. A ambulatorium zastała kilku załogantów, którzy potłukli się niec, i T'Allię, która na jej widok pisnęła radośnie i klaszcząc w rączki zawołała:
- Jeszcze raz, kapitan, jeszcze raz!
- Co jeszcze raz?
- nie zrozumiała Lilianna.
- Diabelski młyn!
- Jej chodzi o tego fikołka -
wytłumaczył chorąży Rozenfeld - Uwielbia karuzele, huśtawki i tak dalej.
- Aha
- Lilianna kiwnęła głową ze zrozumieniem - Na razie nie możemy tego powtórzyć, ale na pewno będzie jeszcze okazja. Zresztą w holodeku można chyba zaprogramować jakiś młynek.
- O, dobra myśl.
- ucieszył się chorąży - Beniek Kinderman jest dobry w programowaniu tego ustrojstwa, poproszę go.
- Jak pozwolę
- warknęła T'Shan - I tak rozpuścił pan moja córkę niczym dziadowski bicz.
W tym momencie sczęknął ścienny panel, a potem rozdarł się piskliwie:
- Pani kapitan, ratunku, mordują!
Głos najwyraźniej należał do Ingi Lausch. Zanim ktokolwiek zdążył się na dobre wystraszyć, zastąpił go spokojny jak zwykle głos R'Cera:
- To pewna przesada. Pani kapitan, zechce pani przyjść na mostek? mamy tu niespodziewany problem.
- Zechcę -
odparła Lilianna - Póki co trzymajcie się tam.
- Łojezusicku, a co jeśli tam prowdziwie mordujom?
- stęknął Jasiek.
- Głupstwa. Inga jak zwykle panikuje. - kapitan Zakrzewska machnęła ręką i skierowała się do turbowindy - Pewnie Stelmach podłożył jej pinezkę na fotelu, a ona myśli, że to Adam ją ugryzł w pierwszą krzyżową. A właśnie, gdzie on? Dziś go jeszcze nie widziałam.
Otworzywszy windę przekonała się, że wszędobylski pytan był tym razem w owym środku międzypokładowej lokomocji, owinięty na dźwigni awaryjnej.
- Brzydki wąż, niegrzeczny. - westchnęła kapitan. Zdjęła Adama z dźwigni i powiesiła sobie na szyi - zaczynała się już przyzwyczajać do jego towarzystwa na swoim karku, a i sam wąż nie protestował przeciwko traktowaniu go jako osobliwego szala.
Znalazłszy się wreszcie na mostku Lilianna musiała przyznać, że tym razem wybuch paniki u Ingi był do pewnego stopnia uzasadniony. Na mostku, oparty niedbale na jednej z konsol pomocniczych, stał wysoki mężczyzna w osobliwym, czarno-bordowym trykocie. Wyglądało na to, ze wziął się nie wiadomo jak i nie wiadomo skąd. Patrzył na załogę z ironicznym zaciekawieniem i wydawał się być najzupełniej niezmieszany.

wtorek, 18 września 2012

XXX

Ojciec Maślak siedział w kaplicy i oddawał się ponurym rozważaniom na temat duchowej przyszłości załogi Hermasza.
- Marność nad marnościami i wszystko marność – narzekał gorzko – Troszczą się o swoje ciała, dogadzają im wszelkimi sposobami, a o zbawieniu duszy żadne z nich nie myśli. Gdyby nie ja, byliby zgubieni bez ratunku. Ale czy ktoś jest mi jakoś wdzięczny? Akurat. Mówią, że jestem im potrzebny jak kotu drugi ogon i tak też mnie traktują. Niewdzięczna banda. A ja tyle dla nich zrobiłem....
Rozgoryczenie poczciwego kapelana miało jak najbardziej prozaiczne podłoże. Akurat tego dnia wypadały jego urodziny, a wyglądało na to, że nikt o tym nie pamięta. Tego, że po prostu nikt mógł o tym nie wiedzieć, bo ludzie mieli poważniejsze sprawy na głowie, Maślak po prostu nie brał pod uwagę i nie przyszło by mu to do głowy nawet na sądzie ostatecznym. Tymczasem prawda była taka, że nie pamiętała o tym nawet siostra Ofelia, zajęta kółkiem katechetycznym i nawracaniem pani Zajczikowej. Keras była twardym orzechem do zgryzienia, choć nie brakowało jej chęci, by zrozumieć stanowisko dziwnie ubranej Ziemianki, która najwyraźniej cieszyła się na tym statku dużym szacunkiem. Młoda Klingonka szybko uznała załogę Hermasza za swoja drugą rodzinę i, co bardzo ciekawe, było to uczucie odwzajemnione. Zadziorna Amazonka przebojem zdobyła sympatię zarówno mężczyzn, jak i kobiet, a nawet główny komputer po jakimś czasie uznał ją za „jedną ze swoich”.
- Ryzyk fizyk, może być z niej fajna kumpelka. – oświadczył z przekonaniem, gdy kapitan Zakrzewska poprosiła go o raport z inwigilacji.
Jedynie ojciec Maślak nie przepadał za „tą poganką” i dawał wyraz swoim wątpliwościom co do jej osoby, gdy go pytano i gdy go nie pytano. Teraz jednak miał inne zmartwienie, być może dziecinne i mało ważne, ale tkwiło w nim i nie pozwalało mu myśleć o czymś innym. Siostra zawsze pamiętała o jego urodzinach, parafianie też, a tu nagle wszyscy o nim zapomnieli, jak by nie istniał.
- Idę na mostek – zdecydował wreszcie – Może tam trochę się rozerwę.
Tymczasem na mostku wszyscy mieli co innego na głowie niż kalendarz rocznicowy. Na głównym ekranie lśniła formacja mgławicopodobna, jakiej dotąd jeszcze nie widzieli: była niemal idealnie okrągła, pusta w środku, a na obrzeżach postrzępiona. Falujące płomyki mieniły się czerwienią, błękitem, zielenią i złotem.
- Jak myślicie, co to może być? – spytała wreszcie Lilianna.
- Brak danych – odparł R’Cer – Nie wiem, jak zakwalifikować to zjawisko.
- Ja tym bardziej nie wiem –
przyłączył się do niego Jędrek Karpiel – Jakoś mi się to nie podoba.
- Mnie też nie. Zawracamy –
zdecydowała kapitan – Panie Czerep, cała wstecz.
Sternik szarpał się przez chwilę ze swą konsolą, po czym zawołał rozpaczliwie:
– Melduję pokornie, że nie można! Statek nie słucha steru!
– Hermasz, co z tobą?!
– krzyknęła Lilianna.
– Nie wiem, królewno! To coś mnie wciąga! – odpowiedział główny komputer z nutką paniki.
Mówił prawdę. Statek przyspieszał, mimo że obaj piloci hamowali, ile się dało, a zawiadomiona przez dyżurnego Stelmacha maszynownia dała wsteczny ciąg.
- Kurza twarz, co to jest?! – kapitan dopadła do panelu sterów i sama sprawdziła wszystkie odczyty – Psiakrew, nic z tego! Hermasz, nie możesz czegoś zrobić?
– Gdybym mógł, to bym zrobił, królowo! Nie chcę umierać!
– Kto ci tam każe umierać... Wszystkie odczyty w normie, tylko to przeklęte przyspieszenie....
– Kuźwa, niech pani patrzy!
– jęknął Józek Stelmach, wskazując drżącym palcem na przedni ekran
Formacja rosła i rozciągała swe falujące brzegi niczym macki, a jej wnętrze – teraz to widzieli – było niczym ciało doskonale czarne, gotowe połknąć wszystko, co tylko się zbliży. Był to widok tyleż fascynujący co przerażający.
– Pokój wam dzieci, co się...? – spytał pogodnie ojciec Maślak, wchodząc na mostek i zatrzymał się jak rażony piorunem – Co to jest?!
– Paszcza piekielna.
– poinformował go poniekąd spokojnie Czerep. Kapitan trzepnęła go po karku.
- Nie wiemy, co to, ojcze, ale wygląda na to, że mamy kłopoty. Mógłby ojciec wyciągnąć nas z tego modlitwą?
– Bez głupstw, moja córko! Wydaj jakiś rozkaz albo co...!

Dalszą rozmowę uniemożliwił narastający przeraźliwy gwizd. To amortyzatory przeciwprzeciążeniowe dawały znać, że już nie wyrabiają.
– Do k... nędzy, wyłączam ciąg wsteczny, bo reaktor szlag trafi! – wrzasnął przez głośnik Karol Michałow.
- Zezwalam! - ryknęła do mikrofonu Lilianna. W następnej sekundzie Hermasz fiknął kozła i wystrzelił niczym z procy, kierując się wprost w paszczę olbrzymiego molocha. Jeszcze moment i gęsta ciemność zamknęła się za polskim statkiem, wymazując go z mapy galaktyki.



piątek, 14 września 2012

XXIX


Akcja przeniesienia tribbli odbyła się sprawnie i stacja K7 mogła wreszcie odetchnąć. Co prawda komendant miał pewne obiekcje ze względu na panią kapitan, ale ta niczym się nie przejmowała. Nie bała się ani dowództwa Floty, ani ekologów, którzy jakoś nie spieszyli się ze znalezieniem tribblom nowego domu. Ratowanie zwierzątek nie wchodziło co prawda w zakres jej obowiązków, ale też Lilianna podchodziła do tego „zakresu” w sposób wyjątkowo lekki i nie miała zamiaru nikomu się tłumaczyć.
Na skutki oczyszczenia K7 nie trzeba było długo czekać. Kiedy Hermasz znajdował się w drodze na L304, szef ekologów Lavenya dowiedział się o wszystkim i wysłał Liliannie żądanie oddania tribbli odpowiednim służbom. Pani kapitan, jak zawsze lakoniczna, odpisała:

Drogi panie Lavenya, idź pan do....
Z wyrazami szacunku kpt Lilianna Zakrzewska


Odpowiedni raport, razem z tym listem, został przesłany do dowództwa Floty, które zażądało od Lilianny wyjaśnień, czemu działała bez rozkazu. Ta w odpowiedzi zredagowała list, który brzmiał tak:
Do sztabu Gwiezdnej Floty
W/M
Po pierwsze, tribble zakłócały pracę stacji K7 i powodowały narażenie na niebezpieczeństwo przelatujące statki.
Po drugie, wyznaczeni do rozwiązania problemu naukowcy zajmowali się wszystkim, tylko nie tym, by znaleźć tym stworzeniom nowy dom.
Po trzecie, nie zwykłam zostawiać ludzi w potrzebie.
I po czwarte, nie było rozkazu, by załatwić sprawę, ale nie było też oficjalnego zakazu akcji. Dixi.

(Tu następował zamaszysty podpis).


Ten list wywołał niewielkie zamieszanie, ale pod względem logicznym niczego nie można było mu zarzucić. Nie był też sformułowany w sposób naruszający standardy Floty, choć jego treść kłóciła się nieco z przyjętymi normami.
- Nic nie zamierzacie zrobić? – zdenerwował się Lavenya, gdy mu to uświadomiono.
- A czego pan oczekuje? – spytał rzeczowo admirał Shenha, starszy Andorianin, który dostał miejsce w dowództwie Floty po tym, jak został ciężko ranny w walce i nie mógł już służyć w Gwardii Imperialnej – Miał pan prawie dwa lata na załatwienie sprawy tribbli, i nic pan nie zrobił. Kapitan Zak wystarczył kwadrans, by znaleźć rozwiązanie.
- Ale to jest głupie rozwiązanie! Na tej planecie żyją groźne drapieżniki...!
- I o to chodzi. Tribble muszą mieszkać tam, gdzie mają naturalnych wrogów. Zresztą już zdecydowałem.

W stowarzyszeniu ekologów zawrzało. Od razu zawiązały się dwie komisje, jeden zespół śledczy i jeden zespół muzyczny, który miał rozpowszechniać protest songi w obronie tribbli. Zaskarżono też decyzję admirała do samego prezydenta Federacji, ale nim nadeszła odpowiedź, Hermasz dotarł spokojnie do L304 i wypuścił tam swój żywy ładunek. Tym samym cały spór stał się akademicki, zaś ekolodzy zostali, jak się obrazowo wyraził Krzysztof Majcher, „z ręką w nocniku po łokieć”.
- Ciekawe, co oni robili przez te dwa lata, ale tak naprawdę. – zastanowił się, gdy statek powoli wracał na pierwotny kurs, a część załogi z nim i kapitan Zakrzewską na czele jadła obiad.
- Warto by to zbadać. Pani Michałow! – zawołała Lilianna. Allandra, która właśnie przyszła do mesy, podeszła stolika kapitana.
- Słucham.
- Będzie pani przewodniczącą komisji śledczej d/s zespołu ekologów. Trzeba psychologa, by rozstrzygnął co ich tak opóźniało. Dobrowolnie prawdy i tak nie powiedzą.
- Jak pani każe
– odparła żona Michałowa dość obojętnie - Ale bez żadnego śledztwa mogę powiedzieć, że załatwiali w tym czasie prywatne interesy. Muszę tylko dowiedzieć się, jakie.
- Powodzenia. A na obiad radzę wziąć klopsy, są wyśmienite.

poniedziałek, 10 września 2012

XXVIII

R’Cer jak zwykle nie potrafił zrozumieć, co planuje jego kapitan. Nie bardzo umiał „czytać między wierszami”, a Lilianna rzadko kiedy mówiła wprost.
- Co pani chce zrobić? – spytał – Nie można wypuścić tych stworzeń na planecie, na której zakłócą ekosystem i zagrożą miejscowej faunie.
- Wybić do ostatniego te... to jedyne wyjście!
– Keras zamierzyła się bat’lethem na najbliższego tribble’a, jakby chciała od razu wprowadzić swe słowa w czyn, ale Allandra chwyciła ją za rękę.
- Przemoc niczego nie rozwiązuje. – powiedziała karcąco.
- A to dlaczego? – zdziwiła się Klingonka – Przecież to najprostsza droga do celu. Wytępić te paskudztwa, póki jeszcze nie opanowały całej galaktyki!
- Cisza! Wszyscy Klingoni milczeć!
– krzyknęła gniewnie Lilianna – Wolkanie też, bo ja przestanę być miła. Tak się składa, że znam odpowiednią planetę. Serce mnie boli, ze trzeba tam porzucić takie słodkie stworzenia, ale to najlepsze rozwiązania.
- Jaka to planeta?
– spytał komandor Rockledge głosem, w którym nie było żadnej nadziei.
- Oznaczona jest jako... L304.
- Pani kapitan
– przerwał jej R’Cer nie bacząc na to, że łamie wyraźny rozkaz –L304 leży pod niestabilną gwiazdą i zamieszkują ją nietoperze piaskowe...
Kapitan rzuciła mu ostre spojrzenie i Wolkanin zamilkł.
- Wiem – powiedziała – Tylko ze ta niestabilność jest mocno dyskusyjna, a piaskowe nietoperze świetnie się nadają na wrogów naszych tribbli. Żywią się stworzeniami właśnie tej wielkości. Ponadto na planecie jest mnóstwo żarcia, więc maleństwa z głodu nie pozdychają.
- Taka samowolka ściągnie na panią kłopoty – ostrzegł ją komandor dla porządku, ale jego oczy aż pojaśniały na myśl o pozbyciu się nieproszonych gości. Lilianna wzruszyła pogardliwie ramionami.
- Pan zda się na mnie. R’Cer i pani Michałow, proszę tu zostać.– mruknęła i wyszła z biura, a za nią ziejąca wściekłością Keras.
Po drodze do hali transportu kapitan Zakrzewska przypomniała sobie wszystko, co słyszała o sprawie z tribblami i coś ją uderzyło.
- Keras, czy ty wiesz, co tu się działo podczas historii z własnością planety Shermana? – spytała wreszcie.
- Tyle tylko, że kapitan Kahless miał tu starcie z kapitanem Kirkiem, a wszystko skomplikowały te małe obrzydlistwa. – warknęła Klingonka. Czuła się wyraźnie źle w tym miejscu, a napotkane tribble umykały spod jej nóg z rozpaczliwym ćwierkotaniem.
- Taaak... podobno przywiózł je tu Cyrano Jones, pokątny handlarz.
- Owszem. Kirk w ramach kary kazał mu zostać na stacji i zająć się oczyszczeniem jej z tego obrzydlistwa. Widzisz kobieto, jak się wywiązał.
- Zastanawia mnie, czemu nie użył po prostu transportera.
- Pewnie nie chciał utykać się potem z takim ładunkiem po galaktyce.

Lilianna pokiwała głową. Ucieczka Cyrano Jonesa jej nie dziwiła, bardziej postawa Jamesa Kirka, który uwierzył że jego rozkaz zatrzyma tego krętacza na stacji. To rzeczywiście było bezmyślne.
- Keras, jakim cudem te pieszczoszki zagroziły Imperium Klingonu? – spytała, wchodząc na platformę.
- Wszystko zżerały i mnożyły się jak nakręcone – odparła jej towarzyszka – Cudem się ich pozbyliśmy, ale jak widać nie do końca.
Wyglądała na bardzo zbolałą tym faktem. To, że kapitan Zakrzewska nie miała zamiaru wybić stada, które opanowało stację K7, wydawało się jej nie tylko dziwne, ale i nieskończenie idiotyczne. Widocznie mała Polka umiała zdobyć sobie posłuch u członków załogi bez względu na ich rasę, skoro Klingonka z krwi i kości słuchała jej rozkazów, zamiast kłócić się z nią ząb za ząb.
Znalazłszy się na pokładzie Lilianna przede wszystkim nakazała dokładne opancerzenie jednej z ładowni. Dopiero potem poleciła ściągnąć na statek wszystkie tribble w zasięgu promienia transportera.
- A to się Jasiek ucieszy. – zachichotał technik Lalewicz usłyszawszy ten rozkaz.
- Ja mu pokażę cieszenie. Nikt nie ma prawa wchodzić do tej ładowni, a pilnować jej trzeba dzień i noc na wszelkie sposoby. Pełny monitoring, bo jak się nam rozlezą, to popamiętamy ruski miesiąc.
- Zawsze można wyrzucić je w próżnię. – warknęła Keras.
- Spróbuj, a wylecisz za nimi – zagroziła jej kapitan – I to bez względu na zdanie Zajczika. Lalunia, działaj. Ja idę dowiedzieć się, jakich szkód narobiła nam ta strzelanina.

środa, 5 września 2012

XXVII

Gdy delegacja załogi Hermasza znalazła się na stacji K-7, uderzył ją przede wszystkim dziwny zapach, wypełniający to miejsce.
- Nie chcę być niemiła, ale naukowo mówiąc tu śmierdzi - stwierdziła Allandra Michałow.
Technik transportu, o twarzy naznaczonej jakimiś ciężkimi przeżyciami, wzruszył ramionami.
- A jak ma nie śmierdzieć? - rzucił enigmatycznie i wyłączył transporter - Jeśli panie... i pan... do komendanta, to za drzwiami korytarzem na lewo.
- Hm -
mruknęła kapitan Zakrzewska, ruszając we wskazanym kierunku - Jakiś mało komunikatywny ten facet...
Zakończyła swe zdanie nieartykułowanym piskiem, bowiem tuż za drzwiami spadł jej na kark duży, puchaty i nad wyraz komunikatywny stworek. Keras wydała okrzyk obrzydzenia i odskoczyła.
- Paskudztwo! Tribble! - wrzasnęła - Zabić to!
- Takiego słodziaka?
- zdziwiła się Allandra i ze stoickim spokojem pogłaskała podanego jej przez Liliannę stworka. Ten zaczął od razu intensywnie mruczeć.
- To potwór! One omal nie zniszczyły Imperium! - upierała się Keras, ozdabiając te proste zdania całymi wiązankami bardzo skomplikowanych przekleństw. Tribble widać ją zwęszył, bo zaczął nagle głośno terkotać.
- Widzi pani? Wystraszyła pani to maleństwo.
- A skąd, one tak na nas reagują!
- Dziwi się pani?
- Patrz lepiej, ile ich tu jest, kobieto! To prawdziwa inwazja szkodników!
- Panie drogie, mordy w kubeł
- przerwała tę ożywioną rozmowę Lilianna - Jesteśmy tu gośćmi i nie możemy wydziwiać... choć z drugiej znów strony, rzeczywiście tak jakby przydużo tych futrzanych bobków.
To stwierdzenie było stanowczo zbyt łagodne. Tribble znajdowały się dosłownie wszędzie - po kątach, na wszystkim, co wznosiło się nad podłogą, ze szczególnym uwzględnieniem krzeseł i ławek, spadały z rur wentylacyjnych i gzymsów, co krok można było na któregoś wejść. Na widok Klingonki wszystkie wybuchały spanikowanym terkotem i odtaczały się w jakieś w miarę bezpieczne miejsce. Keras klęła przez cały czas, nawet nie usiłując ukryć wstrętu, jakim napawały ją te stworzenia. Allandra Michałow nie podzielała jej abominacji, ale widać było, że ten "nadmiar szczęścia" na nią też działa jakoś deprymująco. R'Cer rozsądnie milczał, woląc się nie wypowiadać.
W biurze komendanta stacji także - jakby inaczej - roiło się od tribbli. Siedziały na krzesłach, na biurku, na szafkach, w doniczce ze sztuczną palmą i na samym komandorze Rockledge'u, który ze zrezygnowaną miną trwał na swym posterunku niczym posąg pokonanego gladiatora.
- Witam - powiedziała kapitan Zakrzewska przekraczając próg - Chyba trochę pan przesadził w tej zoofilii.
Rockledge westchnął.
- A co mam robić? - wyrzucił z siebie - Cyrano Jones miał oczyścić stację z tych stworzeń, ale uciekł. Specjaliści od ekologii kosmicznej drugi rok szukają planety z odpowiednim ekosystemem, w którym będzie dość pożywienia i odpowiednia ilość naturalnych wrogów tych stworzeń. Oni szukają, a my się męczymy jak jasna cholera, bo zabroniono nam krzywdzić te zwierzaki. Powołano nawet organizację TOT!
- Ki diabeł TOT?
- zainteresowała się uprzejmie pani Michałow.
- Towarzystwo Opieki nad Tribblami.
- Co?! Opieka nad tymi szkodnikami?! PetaQ, który to wymyślił, ma baktag zamiast mózgu! ghuy'cha'!
- wrzasnęła Keras, z obrzydzeniem strzepując z siebie jakiegoś wyjątkowo śmiałego osobnika.
- Że to szkodniki, to nie musi mi pani mówić. My tu wszyscy zamykamy jedzenie w metalowych pojemnikach, a i to nie zawsze pomaga. Przynajmniej jednak ograniczyliśmy w ten sposób ich rozród. Popsuły nam wszystkie replikatory, zanieczyściły zbiorniki z wodą i regularnie zapychają wentylację. To dlatego poprzedni komendant podał sie do dymisji, a barman zamknął swój lokal i wyjechał. One nas zrujnowały.
R'Cer uniósł arystokratycznie brwi i odsunął na bok tribble'a, który właśnie przymilał się do jego lewej stopy.
- Co to ma do ostrzelania naszego statku? - spytał chłodno i rzeczowo.
- Ma. One uszkodziły układy celownicze i namiarowe. Naprawiamy to, ale one znowu uszkadzają i tak w kółko. Najgorsza ta ich sierść, wszędzie jej pełno i psuje nam komputery. Wybaczcie te strzały, naprawdę to nie nasza wina. Mam nadzieję, że nie narobiły większych szkód.
Kapitan Zakrzewska wzruszyła ramionami, po czym zdjęła jednego tribble'a z biurka i przez chwilę przyglądała mu się w zamyśleniu.
- Na mojej ulicy mieszkała kobieta, która w podobny sposób kolekcjonowała koty - mruknęła wreszcie, a na głos dodała - Panie komandorze, jak znam urzędasów, to nie znajdą tej planety przez następne dziesięć lat. Jednak, na pana szczęście, Polak potrafi...

piątek, 31 sierpnia 2012

XXVI

Kiedy kapitan Zakrzewska klęła na coś lub kogoś, z reguły nie używała pojedynczych, oklepanych słów ani znanych każdemu frazesów. Jej przekleństwa były długie, starannie opracowane, wyjątkowo poufałe i zawierały nowotwory językowe, które wprawiłyby w osłupienie nawet starego, zasłużonego lumpa. Nic więc dziwnego, że cała załoga mostka słuchała w nabożnym skupieniu, czego mianowicie dowódca jednostki życzy obronnej instalacji stacji kosmicznej K 7, temu kto ją montował, obsłudze i komendantowi, a także jakie ma zdanie o ich przodkach, potomkach oraz bliższych i dalszych znajomych. Słuchał tego również łącznościowiec stacji, który pod zalewem wymowy pani kapitan popadł w totalny stupor i bał się nawet głębiej odetchnąć, nie mówiąc już o zabraniu głosu. Komandor Rockledge, wezwany do pokoju łączności przez przytomnego chorążego ochrony, odsunął nieszczęsnego łącznościowca od konsoli i sam słuchał jakiś czas z wytrzeszczonymi oczami, aż wreszcie, gdy Lilianna przerwała swą orację dla nabrania tchu, odważył się powiedzieć:
- Taki język u damy... Nieładnie.
- Co nieładnie?
- spytała Lilianna, wytrącona z toku rozumowania.
- No, takich słów używać. I to kapitan statku Gwiezdnej Floty...
- Widzieliście, mądrala, na imię mu srala! Słuchaj no pan, skoro wiecie, że to statek Gwiezdnej Floty, to na kiego kuta otworzyliście do niego ogień?!!
- Eee
- zająknął się Rockledge - To był wypadek....
- Jaki wypadek?! Sprzątaczka cyckami o spust zawadziła?
- Nie! Pani kapitan, zechce pani skierować statek do doku nr 2 i zjawić się u mnie w biurze, najlepiej osobiście. Tylko proszę uważać na tribble.
- CO?!!
- No, żeby nie podeptać.

Tym razem kapitan Zakrzewskiej zabrakło epitetów, gapiła się tylko zbaraniałym wzrokiem na ekran.
- Jakie tribble? Jasiek ma jednego, ale ten został na Ziemi, bo stara Gąsienicowa oszalała na jego punkcie. "A cóz to za ślicności zywa copka.", zachwycała się, no i Jasiek, dobry syn, zostawił jej gadzinę....
- Rozmnaża się?
- spytał rzeczowo komandor.
- Kto, stara Gąsienicowa?
- Nie, ten tribble.
- Podobno bezpłodna cholera.
- No to macie szczęście.

Lilianna potrząsnęła głową z widoczną desperacją.
- Aśka, Sławek, dokujcie - poleciła - Zobaczymy, co się dzieje i co mają tribble do tego, że ostrzelano nas za "nie jadł, nie pił". Być może ktoś tam ma po prostu kuku na muniu.
- A może wszyscy się tam popili i zamiast karaluchów czy pająków widzą tribble?
- zasugerowała z błyskiem w oku Malwinka Kręcik.
- No to musieliby już mieć delirium na maksa
- parsknął Arek - Nie słyszałem o aż takim alkoholiźmie na jakiejkolwiek stacji, a na pewno coś bym słyszał.
- Jasne, skoro godzinami plotkuje pan przez subnet z kim popadnie, nawet po capstrzyku. -
przyciął mu R'Cer - Chciałbym wiedzieć, kiedy właściwie pan śpi.
- Na służbie.
- doniosła usłużnie Tekla Podgumowany, która ze znudzoną miną czyściła sobie paznokcie przy konsoli maszynowni. Arek obejrzał się na nią z miną zapowiadającą, że porachunki są bliskie.
- Dość! - huknęła kapitan - Ja wam dam podgryzać się na mostku! Arek, przejmujesz dowodzenie do mego powrotu. Tekli nie bij, Malwinki nie szczyp, nie szalej, ma być porządek. Ze mną idzie pan R'Cer, pani Michałow... i Keras, bo jak zaczęli od strzelania, to może być tam wesoło.
- Może lepiej żołnierzy...?
- Nie, bo powiedzą, że mamy pietra. Jak będzie więcej wrogów, to dwóch zupaków nic mi nie da, a jak będzie ich tylko kilku, to ja i Keras też wystarczymy.

Co rzekłszy, kapitan Zakrzewska pomaszerowała do windy i zjechała do hali transportu. Po drodze dołączyła do niej Allandra Michałow, nieco zdezorientowana nagłym wezwaniem.
- Przepraszam, ale na co ja tam jestem pani potrzebna? - spytała.
- To sie zobaczy - odparła Lilianna - Bredzą tam jak na mękach, może pani ich zrozumie, bo ja ani w ząb.
Przerwała, bo od strony ambulatorium nadbiegła właśnie w podskokach Keras, bardzo uradowana niespodziewanym przydziałem, a za nią pędził Kuba Żmijewski z antybakteryjnym sprayem i siostra Ofelia z bat'lethem. Widok był tak nieoczekiwany, że kapitan zatrzymała się gwałtownie i wytrzeszczyła oczy.
- Stój, wariatko, trzeba jeszcze zdezynfekować szwy! Infekcja ci się wda! - darł się lekarz.
- Weź ode mnie ten majcher, córko, bo nie ręczę za siebie! - wtórowała mu zakonnica, wymachując przy tym morderczym narzędziem, jakby to było kropidło. Allandra zmarszczyła czoło, wyjęła swój służbowy padd i szybko coś w nim zapisała. Z rozmachem postawiła kropkę.
- A więc, od kiedy siostrze się zdaje, że jest Joanną D'Arc? - spytała sondażowo. Siostra Ofelia zahamowała gwałtownie piętami i spojrzała na Allandrę.
- Głupie pytanie. Od kiedy przestałam być Kościuszką pod Racławicami - odparła - Jak każdy wie, Kościuszko była kobietą. Keras!
Klingonka odebrała wreszcie swą broń i zawiesiła ją przy boku.
- Jestem gotowa. - oznajmiła dumnie, podczas gdy Kuba Żmijewski pospiesznie oblewał sprayem świeżo założone szwy na jej ramieniu i przyklejał opatrunek, mamrocząc coś pod nosem. Kapitan Zakrzewska powstrzymała się od komentarza, wskazała jedynie ręką na drzwi hali transportu. Wyglądało na to, że wizyta na stacji w towarzystwie bojowej Klingonki będzie należała do kategorii niezapomnianych.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

XXV

Gdy statek powoli wracał do normalnego rytmu dnia, T’Shan, wierna zasadzie że pańskie oko konia tuczy, robiła własny spis zapasów medycznych. Pogrążyła się w tej pracy po uszy, nie zwracając uwagi nawet na to, że w pewnej chwili statkiem zaczęło rzucać niczym dorożką na kocich łbach. Pewnie dlatego, gdy małe lecz ostre jak igły ząbki złapały ją znienacka za palec, zaskoczona krzyknęła wniebogłosy, wkładając w to całą swą wolkańską katra. Jej wrzask dotarł do pokoju socjalnego, gdzie siostra Niemogę, korzystając z chwilowego spokoju, grała w pielęgniarzami w pokera.
- O matko, szefową zastrzelili! – zawołała z przestrachem Lolita, upuszczając swoje karty.
- Po kie licho ktoś miałby do niej strzelać? Żywą żabę jej pokazać i padnie na serce bez takich kosztów.- pielęgniarz Mroczek wzruszył ramionami i spojrzał na podłogę – Do diaska, miałaś strita!
Lolita machnęła na niego ręką i wybiegła. Na korytarzu spotkała Wolkankę, rozwścieczoną dużo bardziej, niż przystoi damom jej rasy.
- To dom wariatów, nie statek! – krzyczała – Kto wsadził to bydlę do paczki ze sprzętem medycznym?!
- Jakie bydlę? Do jakiej paczki?

Od słowa do słowa Lolicie udało się dowiedzieć, że Gizia, która prawdopodobnie szukała swego opiekuna, uwiła sobie miłe gniazdko w jednym z pudeł i bardzo się jej nie spodobało, gdy pani doktor włożyła tam rękę. Siostra Niemogę opatrzyła T’Shan, po czym dzielnie otworzyła pudło i wyjęła stamtąd fretkę. Gizia z miną niewiniątka wdrapała się jej na ramię i zaczęła myć pyszczek.
- To już szczyt wszystkiego. Kapitan mogłaby pilnować tego straszydła. – oświadczyła T’Shan, cofając się przezornie. W tym momencie w składziku zjawił się Jasiek, zawiadomiony przez Mroczka i z gromkim :
- Gdzieżeś się, ścierwo, włócyla?
Zabrał fretkę z ramienia Lolity. Widać było, że zamierza na serio zabrać się do pełnienia swych obowiązków i nic mu już w tym nie przeszkodzi.
- Ja nie wytrzymam dłużej! Ja złożę oficjalną skargę do sztabu! – szalała tymczasem T’Shan, nie wiadomo po co podtykając wszystkim pod nos opatrzoną już rękę.
-Donos? Na kolegów? – zdziwił się sanitariusz Mroczek.
- Na jakich kolegów?! Na tę wariatkę, co tu rządzi!
- Z tym będzie trudno
– oświadczył spokojnie Karol Michałow, który właśnie wybrał się do ambulatorium po proszek od bólu głowy – Wszelkie raporty najpierw wpływają do pierwszego oficera, a stamtąd do kapitana, który ma je zatwierdzić. Już widzę, jak nasza stara zatwierdza donos na samą siebie. A o co chodzi?
Dowiedziawszy się, co tak rozwścieczyło T’Shan, splunął z obrzydzeniem i w dłuższym monologu dał wyraz swemu zdaniu na temat tych, którym przeszkadzają zwierzątka. Jego oracja była zrozumiała, skoro za jego lewą nogą kręcił się jak zwykle nieodłączny Vuvu, drapiąc pazurkami sześciu łapek wyszorowaną do błysku wykładzinę. Główny inżynier nie zdążył jeszcze skończyć, gdy w ambulatorium pojawił się kolejny gość – Keras, poganiana przez siostrę Ofelię. Klingonka była naburmuszona niczym chmura gradowa, a pokładowa katechetka dzierżyła w ręku, niczym gromnicę, skonfiskowany jej bat’leth. Widok był tak nieoczekiwany, że nawet Michałow zamilkł z półotwartymi ustami.
- Co się stało, siostro Ofelio? – spytał z obowiązkowym szacunkiem sanitariusz Figielek.
- Sami popatrzcie – odparła spokojnie zakonnica – Kiedy trząchnęło statkiem, pani Zajczikowa demonstrowała nam właśnie jakąś skomplikowaną ewolucję i nadziała się na własną broń. Tak, tak, droga córko, kto bat’lethem wojuje...
Odłożyła groźny przedmiot na wolne biołóżko i ostentacyjnie otrzepała ręce, podczas gdy Kuba Żmijewski oglądał ranę wściekłej i upokorzonej Keras.
- Moje gratulacje, trzeba założyć piętnaście szwów – powiedział wreszcie – Klingońska skóra źle reaguje na uniwersalny dermoregenerator.
- Weź inny.
– podpowiedziała mu żona.
- Chętnie, a skąd? Mamy tylko sprzęt dla ludzi, z możliwością kalibracji na Wolkan i Andorian. Klingonów nikt nie przewidział.
Żmijewski wyciągnął z jakichś swoich prywatnych zapasów igły i nici chirurgiczne, po czym pogwizdując zabrał się do pracy.
- Ta blizna już pani zostanie. – przestrzegł Keras dla porządku.
- Mówisz poważnie, pe’tah, czy tylko chcesz mnie pocieszyć? – spytała dziewczyna z nadzieją w głosie. Widać było, że ta myśl bardzo przypadła jej do gustu. Doktor Foremna prychnęła z lekceważeniem, zdjęła z półki pudełko oznaczone czerwonym krzyżem i wyjęła z niego biała pigułkę. Podała ją Michałowowi, po czym wskazała mu pojemnik z wodą pitną.
- A piwa nie ma? – spytał z rozczarowaniem Karol. Otrzymawszy odpowiedź odmowną westchnął męczenniczo, popił lekarstwo i wyszedł, zabierając ze sobą Vuvu. Po drodze głowa przestała go boleć, więc zaczął radośnie podśpiewywać:

Nad rozprutym chleba brzuchem siedzą razem druhna z druhem
rybka czują flaszkę obok w blachę puszki wali głową
polędwica bokiem krwawi ciężko jej nim ktoś ją strawi
już ją koty zjedzą prędzej albo jej wyrosną ręce

rybka lubi pływać chociaż jest nieżywa
rybka lubi pływać chociaż jest nieżywa

a kiełbasa już zielona nikt jej nie zje prędzej skona
wszyscy mają potąd żarcia jeszcze cierpią na zaparcia
a salceson cicho jęczy próżno się do ludzi wdzięczy
wszystko dookoła plami ktoś niechcący usiadł na nim


Tak śpiewając niemal wpadł na Jaśka, który właśnie wychodził z łazienki, blady i spocony jak mysz. Usłyszawszy piosenkę o smakowitym menu góral zbladł jeszcze bardziej, czknął boleśnie i biegiem zawrócił do łazienki.
- Nie pij tyle! – krzyknął za nim Karol.
- Jo żech nic, krucafuks, nic nie pił, jo się w łeb grzmotnoł... – jęknął z łazienki Jasiek.
- No to przynajmniej sumienie masz czyste. – pocieszył go inżynier i zwinnie złapał Gizię, która korzystając z nieuwagi opiekuna usiłowała uciec – Rzygaj, chłopie, na zdrowie, ja się zajmę stworzeniem. Jak ci się polepszy, przyjdź po nią do maszynowni. A propos, Karpiel naprawił już waszą bimbrownię, działa jak złoto...

czwartek, 23 sierpnia 2012

XXIV.


Dotarłszy na miejsce zdarzenia Lilianna przekonała się, że wentylatory zdążyły już oczyścić atmosferę, a nikt nie został ranny. Ponieważ trwała głośna awantura, upłynęło trochę czasu, nim dowiedziała się, co konkretnie zaszło i dlaczego. Ustaliwszy wszystko zwymyślała Trekowskiego, powiedziała kilka słów nowej psycholog i zapowiedziała, że o ile w ciągu dziesięciu minut dział naukowy nie zostanie doprowadzony do wzorowego porządku, zarządzi karne manewry dla wszystkich od prostego laboranta do szefa działu. Następnie w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku zajrzała do działu zaopatrzenia, ale tam jako żywo nie działo się nic ciekawego. Colorado i Azalia robili wykaz zabranego ze stacji kosmicznej sprzętu i nie zwracali uwagi na nic poza tym, ich pomocnicy sortowali wszystko według nowego klucza, a dzięki dźwiękoszczelnym drzwiom nawet nie wiedzieli, że w sąsiednim dziale coś się dzieje.
Reszta załogi była bardzo zawiedziona tym, że straszliwy atak okazał się tylko niewielkim skażeniem chemicznym, ale kapitan zapewniła ich, że jeszcze będzie okazja, by się z kimś pobić.
- Oni są jacyś szaleni – powiedział R’Cer do T’Shan – Źdźbła logiki w tych ludziach.
- Wiedziałeś, że tacy są
– odparła lekarka ze wzruszeniem ramion – Jeśli ci to nie odpowiada, to po co wróciłeś?
Włożyła następną łyżkę kaszy do buzi T’Alii. Dziewczynka umiała już jeść sama, ale wolała, gdy matka ją karmiła i umiała tego dopiąć, udając bezradną ziemską dwulatkę. Miała na to wystarczająco dużo sprytu i wystarczająco mało skrupułów. Jej rozwój intelektualny był zaawansowany nawet jak na Wolkankę, choć fizycznie wyglądała jak każde inne dwuletnie dziecko. Chowana bez wolkańskiej dyscypliny była wesoła, żywa i samowolna – zwykle robiła, co sama chciała i należało dziękować wolkańskim bogom, że jednocześnie nie jest złośliwa. Jednak i tak było z nią mnóstwo kłopotów.
Ku zmartwieniu swej matki, która bała się zwierząt, T’Allia przepadała za wszystkim, co miało futro, pióra lub łuski, ucieszyła się więc niezmiernie, gdy do mesy zajrzał Misiek. Nie kończąc swego obiadu zeskoczyła z kolan matki i pobiegła na korytarz z głośnym piskiem.
- T’Allia! Wróć! – krzyknęła T’Shan, ale dziewczynka nie zwróciła na to żadnej uwagi. Wciąż piszcząc z radości dopadła Miśka i złapała go rączkami za szyję. Łagodny, przyjacielski owczarek usiadł, pozwalając ściskać się i całować. Gdy T’Shan to zobaczyła, skrzywiła swe piękne usta w niemej grozie.
- Natychmiast zostaw tę kupę brudnych kłaków! – zawołała, chwytając córkę na ręce. T’Allia zaprotestowała głośnym krzykiem, który zwabił na korytarz chorążego Rozenfelda.
- Co pani robi? – zawołał z oburzeniem. Rozenfeld uwielbiał dzieci w ogóle, a T’Allię w szczególe i często po służbie robił za ochotniczą niańkę. T’Shan ceniła sobie jego pomoc, ale jednocześnie musiała często opanowywać odruch zniecierpliwienia, gdy chorąży robił jej wykład o tym, czego potrzebują małe dzieci.
- Nic nie robię – powiedziała ostro – Musi się pan we wszystko wtrącać?
- Wujek! –
pisnęła T’Allia, wyciągając łapki do Rozenfelda i strojąc przy tym minkę skrzywdzonej niewinności.R'Cer mimo woli pokręcił głowa.
- Gdyby nie te uszy, przysiągłbym, że to Ziemianka.
- Jak możesz tak mówić, to twoja córka!

Na tę rodzinną scenę trafiła kapitan Zakrzewska, która zwymyślała wszystkich siarczyście i kazała im wrócić na stanowiska, jako że wciąż trwała ich zmiana, a było już dawno po przerwie obiadowej. Najbardziej ucieszył się z tego Rozenfeld, który mógł się zająć T’Allią, jako że był to jego czas wolny.
Zaprowadziwszy zatem porządek na pokładzie Lilianna wróciła na mostek i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku zasiadła na swoim miejscu. Skrzywiła się, sięgnęła ręką za plecy i wyciągnęła stamtąd Adama, który uniósł płaski łepek i wpatrzył się w nią niewinnie, badając powietrze rozwidlonym językiem.
- Ty się chyba na mnie uwziąłeś. – mruknęła. Zawiesiła sobie węża na karku jak osobliwy naszyjnik i sprawdziła odczyty z panela przy swoim fotelu.
- To na pewno właściwy kurs? – spytała po chwili.
- To zależy – odpowiedział nonszalancko sternik Czerep - A dokąd chce pani lecieć?
- Czy ja wiem? Dokądkolwiek.
- No to kurs jest obojętny, i tak dokądś w końcu dolecimy.
- Fakt
– westchnęła Lilianna, łechcąc Adama po łuskowatym grzbiecie – Niestety dowództwo każe nam zbadać sytuację w kolonii Tirranis. Myślę, że trzeba to zrobić.
Czerep westchnął demonstracyjnie i wprowadził korektę kursu. Siedząca obok niego Aśka Kubica przestawiła parametry na swojej konsoli i zagwizdała krótko.
- Kurs wprowadzony – oświadczyła – Prędkość warp 3. Za dwa dni będziemy u celu.
Tymczasem Jasiek Gąsienica zwlókł się wreszcie ze swego łoża boleści i postanowił wypisać się na własne żądanie. Okazało się to niezbyt łatwym zadaniem, bo był wciąż pod działaniem leków, mówił bełkotliwie i wyłącznie gwarą góralską, zatem doktor Foremna nijak nie mogła go zrozumieć.
- Wracaj do łóżka, perszeronie – rzekła w końcu niecierpliwie – Nie nadajesz się jeszcze do służby, miałeś wstrząśnienie mózgu i sam diabeł nie zrozumie, co ty pleciesz.
- Krucabanda jo mówia co moga wartowoć kole kapiton! Jeij tsa kogóś łoddanego! A i asice tsa łopatsyć, bo gadzina głodna, a sama nie dokradnie!
- Rany boskie, niech ktoś sprowadzi tłumacza!

W tym momencie do ambulatorium wpadła Weronika, szukająca Miśka i szybko zorientowała się, o co chodzi.
- Pani doktor, niech go pani wypisze, skoro chce – poprosiła – Ja go znam, jeśli tu zostanie, narobi pani kramu jak cholera. A jeśli wyjdzie i będzie go boleć głowa, to jego poboli, nie panią.
- Może mieć też mdłości.
- No to pojedzie ekspresem do Rygi i zbyte. Jasiu, boisz się rzygaczki?
- Dupa tam!
- No widzi pani.

Doktor Foremna miała już dość, machnęła ręką i kazała Jaśkowi podpisać odpowiedni formularz. Góral uczynił to z takim rozmachem, że omal nie rozwalił podsuniętego mu padda i bardzo zadowolony wybiegł z ambulatorium.
- Boziu, jacy ci mężczyźni są głupi... – westchnęła Foremna – Czemu nie dałeś im trochę więcej rozumu?
Ponieważ Departament Niebieski nie odpowiadał, pani doktor zabrała się za porządkowanie kartoteki i wkrótce zapomniała o niesfornym pacjencie.