UWAGA!

Realia uniwersum "Star Treka" zostały stworzone przez Gene'a Roddenberry'ego i wszelkie prawa do nich znajdują się obecnie w posiadaniu wytwórni Paramount Pictures.

wtorek, 16 grudnia 2014

LXXX,


Na mostku Hermasza, wbrew przyjętej tradycji, panował ład i porządek. Pierwszy oficer Żydek siedział na fotelu dowodzenia i czujnym okiem obserwował podwładnych. Józek Podgumowany pilnował konsoli maszynowni (tym razem miał podbite prawe oko), sternicy Czerep i Milcz wymieniali wyłącznie fachowe uwagi, Jędrek Karpiel, który akurat miał dyżur przy stanowisku naukowym, pilnie patrzył w skaner, i tylko Inga Lausch darła się do mikrofonu łączności niczym zarzynana rytualnie kura.
– Kapitan na mostku! – obwieścił Arek donośnie.
– Raczej dwaj kapitanowie – poprawiła go Lilianna – Czego Inga tak wrzeszczy? Usiadła na pineskę?
Seksowna oficer łączności wyjęła słuchawkę z ucha.
– Mamy łączność z Enterprise, ale strasznie kiepsko słychać. – poskarżyła się płaczliwie.
– Trzeba dostroić.
– Już próbowałam.
– No to przełącz panna na ekran główny, kierując sygnał przez aparaturę zapasową działu łączności.-
poradził jej Podgumowany – To wzmocni i oczyści sygnał.
– Baju baju, będziesz w raju.
– burknęła Inga, ale posłusznie zaczęła pstrykać przełącznikami. Po chwili okazało się, że technik wiedział, co mówi, bo główny ekran zamigotał i pojawił się na nim zaśnieżony co prawda jak wszyscy diabli, ale mimo to czytelny obraz mężczyzny z krótką brodą oraz pewną nadwagą.
– Biber! – wyrwało się radośnie Milczowi. Skarcony wściekłym wzrokiem swej przełożonej skurczył się i zamilkł.
– Halo, halo! – krzyczał brodaty – Słyszy mnie kto?!
– Słyszy to jest mało powiedziane, również widzi
– uświadomiła go z powagą kapitan Zakrzewska – Czym można służyć?
– To mój pierwszy oficer, William T. Riker.
- wtrącił się Picard.
– Halo! My was nie widzimy, dźwięk kiepski – zaraportował Riker niezbyt zadowolonym głosem – Zidentyfikujcie się. Czy mówicie kodem?
– Jakim znowu kodem?
– zbaraniała Lilianna.
- Zamiast standardowego powitania usłyszeliśmy, cytuję „Rym cym cym, z dupy dym.”

Kapitan rzuciła surowe spojrzenie Indze, która spłoniła się jak róża i pisnęła:
- Były same trzaski, skąd mogłam wiedzieć, że ktoś słucha.
Lilianna machnęła na nią ręką i zwróciła się do Rikera:
- To był tylko test mikrofonu. Czy... czy usłyszeliście jedynie rym cym cym i dupę, czy też może ciąg dalszy?
– Jaki ciąg dalszy?
– To znaczy, że nie slyszeliście. To bardzo dobrze.
– Dlaczego bardzo dobrze?
– chciał wiedzieć kapitan Picard.
– Bo całość to jest pewien toast weselny, absolutnie nie nadający się do powtórzenia w trzeźwym towarzystwie – wyjaśniła mu Lilianna życzliwie – Halo Enterprise! Tu statek federacyjny Hermasz, aktualnie we naprawie. Mamy kilku waszych ludzi, łącznie z kapitanem. Póki co mają się dobrze, ale wrócić nie mogą, chyba że sami ich namierzycie i ściągniecie. Nasz sprzęt nie działa.
– Nie możemy namierzyć nawet waszego statku, o sygnaturach biologicznych nie wspomnę. Gdzie wy właściwie jesteście?
– Bbba, żebym to ja wiedziała...
– A czy mógłbym porozmawiać z kapitanem Picardem?

Lilianna ustąpiła miejsca dostojnemu gościowi, który w krótkich słowach wytłumaczył swemu Pierwszemu, jak wygląda sytuacja. Jeszcze nie skończył, gdy nastąpiło spięcie, coś trzasnęło w konsoli łączności i miejsce sympatycznego brodacza zajęła na ekranie plansza „Przerwa techniczna – prosimy nie regulować odbiorników”. Potem znów zatrzeszczało, komunikator pani kapitan wyemitował z siebie taki pisk, jakby sto noży drapało cienką szybę i dźwięk z niego przeskoczył znienacka na kanał główny. Z głośnika sypnęły się straszliwe groźby, z których najłagodniejsza dotyczyła ciężkiego uszkodzenia ciała. Lilianna zabrała odrętwiałemu Picardowi mikrofon i z całych sił dmuchnęła. Wykorzystawszy ciszę wywołaną zaskoczeniem tych po drugiej stronie zawołała:
- Co jest, do jasnej polędwicy?! To pan, Michałow?
Odpowiedź głównego inżyniera w wersji traslatora Picarda była kompletnie bez sensu, mówiła bowiem coś o tym, że „organ prokreacyjny wystrzelił w miniaturowe ładunki wybuchowe”, jednak Lilianna najwyraźniej pojęła, o co chodzi.
– Jest pan pewny? – spytała.
– Co za pytanie?! Oczywiście że tak! Brakuje topalinu!
– Jak to?
– Byłam pewna że topaliny nie ma i wyszło na moje!
– odezwał się z daleka kobiecy głos – W spisie figuruje, ale fizycznie go nie ma.
– Musi być
– odpowiedział głos męski – Jestem pewny, że całkiem niedawno widziałem ten towar.
– Akrat, fajtłapo! Jak zwykle, w dupie żeś był i gówno żeś widział. Inżynierze, pan nie wierzy temu pijaczynie!
– Azalia, ty mnie nie denerwuj i przestań cyganić! Jest ten topalin czy nie ma?
- Mówi się topalina.
- Pieprzona feministka, gdzie to jest?!
- Mówię że nie ma, to nie ma, wszystko przeszukałam!
– Ale musi być...

Z głośnika ponownie posypały się klątwy i wyzwiska.
– Spokój tam! – ryknęła kapitan – Jeśli ten topalin był, to musi gdzieś być nadal, przecież nie wyszedł na czterech łapkach jak pies tresowany do brania uroków! Szukajcie go! Colorado musi coś wiedzieć.
– Jak ja nim potrząchnę, to przypomni sobie nawet dzień własnych chrzcin, cygańskie nasienie!
– I bez ksenofobii mi tutaj, bo sięgnę po środki dyscyplinarne!
– Weź se raczej antykoncepcyjne, kobieto, i nie próbuj mi teraz przeszkadzać, bo skończy się to ogólnym mordobiciem, jak mi warp miły!
– Ten osobnik obraża swego dowódcę.
- rzekł kapitan Picard z oburzeniem.
– Rzeczywiście, a w Pińczowie dnieje. – parsknęła Lilianna.
– Dlaczego na to pozwalasz?
– Chcesz wiedzieć? Bo tylko on jeden zna się na obwodach tego statku. Hermasz to Michałow i bez niego bylibyśmy ugotowani. Niech kłapie jadaczką, skoro musi, ważne że pracuje jak maszyna i można na niego liczyć.

Kapitan Zakrzewska zastanowiła się i rzuciła do mikrofonu:
- Halo, Karolu, słyszy mnie pan? Proszę przyjść na mostek razem z Colorado Kwiekiem. To rozkaz.
Głośnik burknął co prawda coś takiego, że translator Picarda wcale nie chciał tego przełożyć, ale mimo to główny inżynier pojawił się wkrótce na mostku, wlokąc za kark szczupłego, śniadego mężczyznę z niewielkim wąsikiem. Przy nodze inżyniera biegł Vuvu, co chwila podskakując i usiłując ugryźć śniadego więźnia gdzie się dało. Mężowi towarzyszyła zdenerwowana Azalia. Za nimi wszystkimi szedł wyraźnie zaintrygowany Data.
No dobra – powiedziała kapitan na ich widok – To teraz sobie porozmawiamy i postaramy się ustalić, co się stało z topalinem.
– Byle szybk
o – burknął Michałow – Zostało nam niewiele czasu. Moja ekipa montuje już nowe elementy systemu, ale bez topalinu nic nie ruszy.
- Bez topaliny. - poprawiła go Azalia, brązowoskóra, czarnowłosa kobietka w mundurze dyskretnie ozdobionym kolorowymi dżetami.
- Płeć obojętna, w chromosomy nie będziemy mu zaglądać - rzekła energicznie Lilianna - A zatem, panie Kwiek? Gdzie ten towar?
- Nie wiem
- jęknął Colorado - Jestem Cyganem, ale przysięgam, że go nie ukradłem. Owszem, widziałem paczkę kilka dni temu, ale nawet nie pamiętam przy jakiej okazji.
Z oczu i głosu zaopatrzeniowca biła taka szczerość, że kapitan Zakrzewska zdecydowała się przeprowadzić przesłuchanie w zgoła niekonwencjonalny sposób.
-

niedziela, 23 listopada 2014

LXXIX.

Niewiele mogłoby się równać z piekłem, jakie zrobił Karol Michałow po usłyszeniu, że wbrew jego wyraźnym żądaniem części do kluczowych systemów „poniewierają się” w dziale zaopatrzenia, zamiast być „pod ręką”, to znaczy w magazynie maszynowni. W końcu kapitan Zakrzewska wyciągnęła Picarda na korytarz, żeby przypadkiem nie oberwał, a za nimi wyskoczyła Allandra.
– O co mu chodzi?
- O to że nie wiedział, co jest w magazynie. I że to w ogóle było w magazynie, a nie w pakamerze maszynowni, jak chciał.
- wyjaśniła pani psycholog – Mój mąż jest bardzo apodyktyczny.
– A to taka różnica?
– Dla normalnego mechanika może nie, ale Michałow to inna para kaloszy.
- mruknęła kapitan Zakrzewska - Ma zacięcie MacGyvera, a to znaczy, że jak złapie fazę, to potrafi przerobić oscylator neutrinowy na maszynkę do drinków, zupełnie się przy tym nie troszcząc, skąd weźmie drugi w razie potrzeby. Już ja go znam. Uwielbia takie przerabianki. Wolałam się zabezpieczyć i jak sam widzisz, miałam rację.
Kapitan Picard obejrzał się na drzwi maszynowni z mieszaniną podziwu dla siły płuc głównego inżyniera i wyraźnej obawy o stan jego umysłu.
– Rozumiem, ale dlaczego ten człowiek teraz tak wrzeszczy? Przecież dobrze się złożyło.
– Dobrze, ale on się teraz uważa za zrobionego w mikado...

Dalszą rozmowę kapitanów przerwał potworny ryk Worfa, który najwyraźniej doszedł do wniosku, że czas uspokoić atmosferę. Zaraz potem zapanowała podejrzana cisza. Lilianna ostrożnie zajrzała do środka i ujrzała niecodzienną scenę. Jasiek siedział pod ścianą z wyjątkowo głupią miną, a na jego czole rósł z olimpijską szybkością sinofioletowy guz. Worf trzymał Michałowa za gardło i potrząsał nim jak terier wiewiórką. Na szerokich ramionach Klingona uwiesili się Małpeczka i Lepek, a Jolka Stern wisiała mu na plecach i kopała go w tyłek, na co Worf nie zwracał żadnej uwagi.
– Kurza twarz, zostaw pan w spokoju mojego inżyniera, albo zaraz wylecisz za śluzę! – wrzasnęła Lilianna z oburzeniem.
– Ale śluzy przecież są zablokowane! - pisnął Lepek, puszczając ramię Worfa.
– Znajdę sposób!
Worf puścił posłusznie gardło Michałowa, uznając zwierzchność drobnej kapitan na tym statku, zaś inżynier siadł z rozmachem na podłodze i przez chwilę obmacywał sobie szyję.
– No nie, ja się tak nie bawię – wychrypiał wreszcie – Co to ma być, inwazja Klingonów?
– Jak na razie jednoosobowa –
Lilianna podeszła do niego, wyciągnęła rękę i pomogła mu wstać – Bierzcie się lepiej do systemu podtrzymania, bo czasu coraz mniej. Inne sprawy mogą poczekać. Przypominam, że chodzi o życie nas wszystkich, a załoga tej maszynowni coraz bardziej przypomina mi nie profesjonalny zespół, a dzieci obrzucające wszystkich zgniłymi pomidorami.
O, to się Michałowowi nie spodobało. Wyrwał rękę z dłoni Lilianny z taką miną, jakby podejrzewał swoją kapitan o molestowanie seksualne.
– Żebym tu miał choć jeden zgniły pomidor, a choćby i zdrowy, wiedziałbym w kogo nim rzucić. – oznajmił – Jest pani wrzodem na moim tyłku od samego początku, a jeszcze na dodatek podważa pani moje rozkazy! Wyraźnie mówiłem, że części do kluczowych systemów mają być w mojej pakamerze!!!
Szef maszynowni zaczął swą przemowę ostro, ale skończył na najwyższych możliwych obrotach. Wszyscy dookoła niego kulili się, wciągając głowy w ramiona, a gdy Michałow wreszcie przerwał, kapitan Picard nie mógł powstrzymać się, by nie spytać:
- Czy tu nikt nigdy nie mówi spokojnie?
– Ja wiem? Rzadko, ale się zdarza
– Lilianna podeszła do swego ordynansa i trzepnęła go w kark – Wstawaj, leniu! Panie inżynierze Michałow, pytam krótko i jasno, weźmie się pan do napraw czy nie?
Zainterpelowany w ten sposób Michałow burknął w odpowiedzi coś, co tylko głuchy mógłby nazwać komplementem, ale zebrał swoich ludzi i kuksańcami popędził ich przed sobą do działu zaopatrzenia.
Można mu ufać? – chciał wiedzieć Picard, ale nim kapitan Zakrzewska zdążyła odpowiedzieć, od strony korytarza nadpłynęła nagle chóralna pieśń o wybitnie religijnym zabarwieniu. Zaciekawiony obejrzał się i zobaczył, co było dla niego większym zaskoczeniem niż cokolwiek innego. Środkiem korytarza maszerował niewysoki, a to bardzo gruby mężczyzna w bogato zdobionych szatach, już z daleka wyglądający na kapłana. Wymachiwał metalową puszką na trzech łańcuchach. Z puszki walił wonny dym, a za kapłanem kroczyli ludzie trzymający drążki baldachimu oraz cały orszak, śpiewający nabożną pieśń. Lilianna oczywiście też to osłyszała. Wyskoczyła z maszynowni, omijając zamienionego w słup soli Picarda i wrzasnęła, tupiąc w pokład:
- Natychmiast rozwiązać to zgromadzenie i zgasić kadzielnicę! Czy ojciec już do reszty na głowę upadł?! Grozi nam brak tlenu, a ojciec zatruwa tu resztkę powietrza!
– Mówiłam, że to głupi pomysł.
– powiedziała spokojnie chuda kobieta w czarnej sukni i z wysokim, czarnym stroikiem na głowie, wyłaniając się zza pleców procesji – Zawsze walniesz jak chory w basen, Tadziu, a potem z tego mamy shitstorm.
– Jak ty się wyrażasz, Ofelio?!
– oburzył się ksiądz, posłusznie wszelako zakładając pokrywę na kadzielnicę – A ty, moja córko, naprawdę mnie rozczarowujesz. Przerywasz święty obrządek i...
– Obrządek może ojciec odprawić jutro, jeśli pożyjemy tak długo.

Groźba szybkiej śmierci nie przeraziła jakoś dobrze odżywionego kapłana.
Ktokolwiek chce uzyskać absolucję przed zgonem, proszony jest do zakrystii! – oznajmił gromkim głosem – Za pięć minut zaczynam dyżur.
Kapitan Zakrzewska zwróciła się do Picarda, wciąż stojącego z otwartymi ustami.
– Chodźmy wreszcie na ten mostek – westchnęła – Hej, Hermasz do Jean Luca! Rusz się, człowieku, bo inaczej doktor Żmijewski gotów zrobić ci autopsję. Później będziesz się dziwił, na razie mamy robotę. Trzeba jakoś opanować tę klatkę pełną wiewiórek.

sobota, 8 listopada 2014

LXXVIII.

Wyszedłszy z maszynowni kapitanowie natknęli się na Allandrę Michałow, niosącą butelkę z jakimś czarnym płynem, najwyraźniej gazowanym.
- Co to? – spytała Lilianna, przystając.
– To? – pani psycholog uniosła butelkę – Coca cola. A w każdym razie coś, co ją bardzo przypomina. Jak tam mój mąż?
– No właśnie nie wiem... Był dla mnie bardzo miły.
– Poważnie?
– Owszem.
– Niedobrze.

Allandra zostawiła Liliannę na korytarzu i wpadła jak burza do maszynowni. Kapitan Picard spojrzał na małą Polkę pytająco, ale ta wzruszyła tylko ramionami i zwróciła wyczekująco twarz w stronę, gdzie znikła Allandra. Po chwili zza drzwi rozległy się straszliwe klątwy i mrożące krew w żyłach obietnice, dotyczące uszkodzenia ciała oraz ogólnego demontażu całego pomieszczenia. Lilianna otworzyła drzwi, zdecydowana interweniować.
– Co tu się znowu dzieje?!
Allandra pozbierała się z podłogi i ze złością grzmotnęła w kark Małpeczkę.
– Potknęłam się o tego idiotę! Karol! Karol! Chodź no tutaj, albo pożałujesz!
W tubie Jeffriesa zachrobotało i wyhynęła z niej głowa naczelnego inżyniera.
– Witaj, kochanie.
– Dam ja ci kochanie! Albo natychmiast powiesz mi, co się dzieje, albo dostajesz dymisję od stołu i łoża!
– To jeść pan też nie umie, szefie?
– zdziwił się niewinnie Małpeczka. Michałow rzucił w niego śrubokrętem, chybiając zaledwie o włos.
– Dobra, jak tam chcecie – oznajmił ze złością i zeskoczył zgrabnie na podłogę – Chciałem uniknąć paniki, ale skoro jak zwykle nikt nie docenia moich dobrych chęci...
– Gadaj, człowieku, bo się wścieknę, a tego na pewno nie chciałbyś oglądać!
– wrzasnęła kapitan Zakrzewska, która najwyraźniej miała już wszystkiego dość.
– A proszę bardzo! – obraził się inżynier – Ten Qrwi syn uszkodził nam system podtrzymania życia. Jolka i Lepek nie montują kryształów, tylko próbują naprawić główne ogniwo, na razie bez skutku. Pomaga im ten plastikowy komandor, co się tu wmeldował.
– Data.
– domyślił się Picard.
– Niech będzie, mnie to rybka. Ważniejsze, że już teraz wzrosło stężenie dwutlenku węgla, oczyszczanie nie działa, transporter nie działa, śluzy zablokowane, łączności nie ma, a nasz centralny moduł, czyli cholerny Hermasz, przeszedł w stan uśpienia i nie możemy liczyć na jego pomoc. Dotarło do tej blond główki, czy szkolenia trzeba?
Zarówno słownictwo, jak i sposób mówienia Michałowa tak dalece odbiegały od czegoś, co można by nazwać szacunkiem dla przełożonego, że kapitan Picard wstrząsnął się mimowolnie.
– Gdyby mój podwładny tak się do mnie zwrócił...
– Nikt cię nie pytał o zdanie, łysa pało! A jeśli chodzi o mnie...
– Michałow zmierzył Picarda wzrokiem z trudnym do opisania obrzydzeniem – to na pewno nie zasięgałbym opinii kogoś w takim pedalskim trykocie. Aż szkoda, że toto nie ma znaku tęczy na piersi...
– Karol!
- wrzasnęła Allandra.
– No co? Facet wygląda jakby się urwał z Teatru Opery i Baletu, a śmie się mądrzyć.
– Natychmiast morda w kubeł i przeproś gościa!
– Jasiek!
– ryknęła kapitan Zakrzewska takim głosem, jakby połknęła kilo gwoździ. Picard odruchowo skulił się, wciągając głowę w ramiona, a do maszynowni wpadł zaalarmowany Worf i, zorientowawszy się w sytuacji, popatrzył na małą a hałaśliwą kapitan z respektem. Tuż za nim wmeldował się do środka Jasiek, po drodze potykając się o Małpeczkę, niestrudzenie grzebiącego w konsoli komputera i konsekwentnie robiącego za zawalidrogę. A konkretnie o jego bardzo kościsty łokieć.
– Ło krucafuks... co jest, panicko? – jęknął, rozcierając sobie dyskretnie goleń.
– Jak ktoś się odezwie bez mego pozwolenia, wal go łeb nie łeb, bez różnicy płci i szarży!
– Haj! Słyszeliśta?

Kapitan Zakrzewska fuczała przez chwilę jak rozzłoszczony kot, potem rozejrzała się po maszynowni i spytała:
- Ile zostało nam czasu? Mów pan, Michałow.
Inżynier wzruszył ramionami.
– Najdalej za godzinę zaczniemy się dusić, a temperatura spadnie o dziesięć stopni.
– Uciec nie można?
– Odciął nam wszystkie drogi. Nie mamy nawet łączności.

Picard dyskretnie dotknął swego komunikatora, po to tylko by przekonać się, że jest on martwy jak stare drzewo. Bezczelny facet w cywilnym ubraniu miał rację.
– Pana ekipa da radę coś z tym zrobić czy nie? Tylko szczerze, bez tego pipciolenia, że „robimy co w naszej mocy”.
– No więc nie. Zadowolona?
– Wiecie chociaż, co się konkretnie stało?

Zanim główny inzynier zdążył odpowiedzieć, do maszynowni weszła Jolka Stern i Andrzej Lepek, oboje uszargani od stóp do głów. Za nimi z wypróbowanym wdziękiem stąpał Data, na którego głowie siedział Mruczek, iberyjski ryś doktora Żmijewskiego, i wniebogłosy syczał, usiłując nastraszyć swego mimowolnego rumaka.
– Szefie, posłusznie melduję: tam nie ma już co naprawiać. - zameldowała zmęczonym głosem Jolka.
– Wszystko działa?! – krzyknął z radosną nadzieją Michałow.
– Odwrotnie. Rozpiździło cały kram w cholerę. Jedna kasza.
– A perłowo cy grycano?
– zainteresował się Jasiek.
– Manno... to znaczy, manna – burknął Lepek – Nie ma co zbierać.
– Nie widziałbym tego tak tragicznie –
zauważył Data. Zdjął parskającego wściekle rysia z głowy i postawił go na podłodze – Wydaje mi się, że mamy tu do czynienia ze swego rodzaju rebusem skonstruowanym przez Q, który...
- Jeszcze raz ktoś wymieni imię tego osobnika, a nie odpowiadam za siebie
– wysyczała kapitan Zakrzewska – Nie obchodzą mnie jego zagadki ani zamajtki, jasne? Ja chcę wiedzieć, czy mamy szansę wyłabudać się z tej zasranej sytuacji?!
- Tak właściwie... tak właściwie to nie.
- odparł Data po rzetelnym namyśle – Czasu za mało.
– Aha. No to już mniej więcej coś wiemy –
Lilianna wyraźnie się uspokoiła i podeszła do ściennego panelu komunikacyjnego – Zaopatrzenie! Hej, Cyganki, śpicie?!
– No co też pani, na służbie?
– odezwał się godny, z lekka zaciągający głos Azalii Kwiek.
– Mam nadzieję. Macie części do systemu podtrzymania?
Wszystkim opadły szczęki, bo rozwiązanie było tak proste, że aż niemożliwe do pomyślenia.
– Nie tylko części, a cały zapasowy system. Melduję posłusznie, że sama pani go kupiła za cztery skrzynki oryginalnej „Soplicy”.
– Tak?
– kapitan Zakrzewska podrapała się po głowie z zażenowaniem – Co pani powie, nic nie pamiętam. A trzeźwa wtedy byłam?
– Czy ja wiem, kapitanko? Tak średnio.
– To dużo wyjaśnia
– Lilianna spojrzała po stojących jak słup soli inżynierach – No co się gapicie?! Jazda wszyscy do zaopatrzenia i montujcie nowy system!

niedziela, 12 października 2014

LXXVII

Kapitan Picard kontemplował dziwaczny list, póki nie przerwał mu odgłos wiercenia się i ziewania. Lilianna przeciągała się na fotelu, zaróżowiona i wyraźnie odprężona.
– No, teraz mogę już stawić czoła przeciwnościom, a zwłaszcza swoim ludziom. – stwierdziła z zadowoleniem, sprawdzając jednocześnie dłonią, czy jej kok nie rozpadł się w czasie drzemki.
– Nie chciałbym się wtrącać, ale twoja załoga wydaje się mało zdyscyplinowana. – powiedział Picard, ujmując swe przemyślenia jak mógł najdelikatniej. Polska kapitan popatrzyła na niego kpiąco.
– Ilu masz ludzi pod sobą, Jean Luc?
– Na dzień dzisiejszy tysiąc osiemdziesięciu sześciu. Co to ma do rzeczy?
– Ma. Klnę się na wszystkich bogów kwadrantu Alfa, że znacznie łatwiej jest być kapitanem dla ponad tysiąca załogantów, niż pełnić rolę dowódcy dla stu pięciu kapitanów. Popracowałbyś na moim stanowisku trzy dni, a zgłupiałbyś, bracie, na amen.

Picard pomyślał, że nie zaprzeczy, bo w gruncie rzeczy nie ma pojęcia, o czym ta dziwna kobieta mówi. Zaczynał na serio powątpiewać w równowagę umysłową załogi Hermasza, wolał jednak póki co tego nie rozgrzebywać,
Wyszedłszy z biblioteki kapitanowie natknęli się na jakąś dobrze umorusaną postać w ledwie widocznych spod smaru barwach pionu inżynieryjnego. Postać klęczała przy rozgrzebanym panelu dostępu i w takt wyjątkowo dosadnych przekleństw, przerywanych głośną czkawką, dłubała przy mikroobwodach.
– To Stelmach, ten co go doktor Foremna obiecała otrzeźwić – powiedziała Lilianna i zwróciła się do klęczącego - Co jest, Józuś?
To, co odpowiedział uszargany w smarze mechanik, translator kapitana Picarda przetłumaczył jako „samczy narząd płciowy, odbyt z pośladkami i stos odłamków skalnych”, ale dowódca Enterprise-D nie był wcale pewny, czy chodziło właśnie o to. Osobno te słowa miały jakiś sens, razem stawały się nie do zrozumienia. Spojrzał na towarzyszącą mu Polkę, z lekka zdezorientowany, ale ta najwyraźniej nie widziała w tej absurdalnej wypowiedzi nic osobliwego, bo nie kwapiła się z wyjaśnieniami. Zamiast tego spytała:
- Prędko skończysz?
Mechanik spróbował rozpaczliwie wstrzymać powietrze, skutkiem czego beknął jeszcze donośniej, po czym odparł z wyraźną urazą:
- Skończę kiedy skończę.
– Miałeś być przy napędzie warp, co robisz tutaj?

Stelmach najwyraźniej miał dość tego przesłuchania, bo zerknął spode łba i warknął przez zęby:
- Słuchaj no, laska, to jest mój dzień wolny, głowa mnie napieprza jak trędowata cholera, bez przerwy chce mi się rzygać, a mam naprawić wszystkie jeb... przekaźniki mocy. Nie czuję się na siłach odstawiać tu wersalu i tłumaczyć jak chłop krowie na rowie, co konkretnie puściło! Dość, że jeśli tego nie naprawię, będziemy tu tkwić do usranej śmierci.
– A napęd?
– wtrącił się lekkomyślnie Picard, na co usłyszał tylko zwięzłe i groźne:
- Spieprzaj, dziadu!
Godny oficer zaniemówił z oburzenia, ale Lilianna pociągnęła go tylko za rękaw.
– Teraz się z nim nie dogadamy – wyjaśniła cicho – Jak dojdzie do siebie, wlepię mu kilka dni aresztu, teraz jednak musi naprawić ten pasztet. Chodźmy do maszynowni, tam się wszystkiego dowiemy.
– Dlaczego pozwalasz, by podwładny zwracał się do ciebie per „laska”?!
– Robi to tylko, gdy jest napity. W naszej sytuacji to mój najmniejszy problem.

Picard pospieszył za nią, myśląc przy tym, że jego dotychczasowa opinia o tej załodze była jednak stanowczo zbyt pochlebna. Bardzo był ciekaw, co zastanie w maszynowni, ale wbrew jego oczekiwaniom wyglądała na równie uporządkowaną co jego własna – jeśli nie liczyć fotosów roznegliżowanych panienek na ścianach. Pod jednym widniał nawet odręczny napis: „Zimna Doda zdrowia doda”. Nie miał pojęcia, co to mogło znaczyć, ale na wszelki wypadek postanowił nie pytać. Zresztą nie bardzo było kogo, bo w maszynowni był tylko jeden człowiek, zarośnięty grubasek, który klęczał przy rozbebeszonej konsoli i grzebał w jej wnętrzu, wypinając na kapitanów na wpół goły zadek. Llianna zignorowała go, rozejrzała się i zawołała:
– Karol! Karol! Gdzie pan jesteś, mordo ty moja?!
– Tutaj!

Z najbliższej tuby Jeffriesa wychyliła się przyzwoicie potargana głowa w nasadzonych krzywo mikroskopowych okularach.
– Już kończę, cholera ciężka. – powiedziała głowa.
– Jest aż tak źle?
– Jeszcze gorzej. Tym razem Qrczak się popisał, wszystko nam rozpieprzył. Grzesiek siedzi w rozdzielni, bo tam jest najgorzej, a Lepek i Jolka montują nową armaturę do kryształów dylitu, choć to nie ich wachta.
– A dlaczego Małpeczka tak się na nas aluzyjnie wypina?
– Kazałem mu nie wstawać, póki nie naprawi konsoli sterującej. Niech zrobi choć tyle
- No dobra. A teraz powiedz mi pan coś jeszcze: dlaczego Stelmach naprawia przełączniki, zamiast zająć się polem siłowym?

Główny inżynier prychnął lekceważąco.
– Pole mamy już z głowy. Słabe jakieś było, Józek raz dwa sobie z nim poradził, choć przy okazji puścił pawia na fotel. Werka Bąk tak mu nawymyślała, ze chyba na samej Andorii było słychać.
– Puść pan pawia, puść
Po co tłamsić go i dusić?
Puść pan pawia, puść
Przecież może pan się zmusić
i wyczarować dla mnie to...
Puść pan pawia, no!

– zanucił niewinnie wypięty grubasek. Kapitan Zakrzewska kopnęła go w pośladek celem uspokojenia i zwróciła się do Michałowa:
- No dobrze, wracaj pan do pracy. Od pana zależy czy się stąd ruszymy.
– Raczej od całego zespołu, kapitanko. Jak zawsze. I od pani też.

Lilianna aż otworzyła usta, bo pierwszy raz główny inżynier odezwał się do niej tak ciepło, ale szybko zamknęła je i zwróciła się do swego towarzysza:
- Chodźmy na mostek. Może tam dowiemy się czegoś konkretnego.


wtorek, 30 września 2014

LXXVI. Znaleziony list

Autorką tego odcinka jest Anna Maria Vanitachi



Kilka kwestii porządkowych z uwagi na dzień dzisiejszy

1. Analiza pojęciowa
Nie wiem, czy byłoby słuszne twierdzić, że mam dobrą pamięć. Przywiązuję dużą wagę do nazwisk i dat, porządkowanie tego typu informacji nie nastręcza mi trudności. Zaobserwowałem jednak, że działania, które wydają mi się oczywiste, sprawiają niektórym członkom załogi wiele kłopotów, co każe mi podejrzewać wpływ warunkowania genetycznego i różnic dzielących nasze rasy na struktury pamięciowe. Dziś są Pańskie imieniny. Biorąc pod uwagę wszystkie wynikające z tej daty konsekwencje, dwa miesiące temu rozpocząłem przygotowania mające na celu ustosunkowanie się do propozycji, którą zwykł Pan składać nie wcześniej niż sześć dni przed planowanym bankietem. Trwające około trzech godzin, przeprowadzane codziennie sesje medytacyjne umożliwiły mi, w miarę moich możliwości, na wgląd we własną strukturę osobowości, zwłaszcza mechanizmy wolitywne, świadomie rozpoznane motywacje oraz plusy i minusy Pańskiej oferty. Proszę wybaczyć ewentualnie błędy i nieścisłości – metoda fenomenologiczno-intuicyjna stanowi dla mnie bardzo wymagające narzędzie pracy.
Pojęcia „bankiet imieninowy” użył Pan na określenie cyklicznie powtarzanej procedury, umiejscowionej w okolicach 5 dnia drugiego miesiąca roku. Wyznaczenie konkretnej daty zależy od aktualnie obranej trasy „Enterprise’a” i przyświecających nam priorytetów. Na marginesie niniejszych rozważań – pragnę wyrazić uznanie dla Pańskiej roztropności. Dotychczas wybierał Pan optymalny okres, w którym ani powierzona nam misja badawcza, ani sytuacja na pokładzie nie kolidowały z dodatkowo wygospodarowanym czasem wolnym dla załogi. Nie mam podstaw, by podważać także tegoroczną decyzję.
Wcześniejsze doświadczenia pozwalają mi przewidzieć, że, jak w latach ubiegłych, zaczynająca się o godzinie 21.00 uroczystość zostanie przeciągnięta do późnych godzin popołudniowych dnia następnego z uwagi na chronicznie powtarzające się objawy zatrucia organizmu części załogi, nazywane przez was kacem. Żywię przekonanie, że nie wymaga Pan ode mnie szczegółowego uzasadnienia, dlaczego tak popularny wśród załogantów wyścig (slalom korytarzem na trasie świetlica – toalety) nie budzi mojego szczególnego entuzjazmu. Uznaję jednak, że tego typu ceremoniały służą budowaniu więzi społecznych, analogicznie do otwartych wykładów i sympozjów na Vulcanie, które budzą podobne zainteresowanie miejscowej populacji. Dziedzictwo ludzkiego materiału genetycznego nie oddziałuje widać dość silnie, bym takie zachowania uważał za niezbędne, niemniej postanowiłem uszanować naszą odrębność kulturową i nie komentować zachowania załogi. Dla Pana uczynię wyjątek. Rok temu, po oficjalnym zamknięciu uroczystości, przyszedł Pan do mojej kabiny, twierdząc, że wpadł na nowy pomysł udoskonalenia napędu nadświetlnego, odrzucił Pan moją sugestię, że lepiej porozmawiać o tym z inżynierem, następnie zaczął Pan opowiadać o hodowli bydła w stanie Iowa i zasnął z głową na moich kolanach. Proszę, aby następnym razem uprzedził mnie Pan o swoich planach. Dzięki temu będę mógł przygotować się psychicznie. Umieszczę też w najbliższym otoczeniu książkę (dla siebie) i koc (do przykrycia Pana).
Nie posiadam gruntownego wykształcenia muzycznego, dlatego powstrzymam się od oceny towarzyszącej spotkaniu oprawy muzycznej. Pragnę jednak zaznaczyć, że śpiewanie „Happy Birthday” na imieninach nie jest zbyt logiczne. Fenomenem ludzkiej kultury, który do dziś pozostaje dla mnie zagadką, jest rytuał karaoke. Niemniej, o ile wolno mi się odwołać do nieco mgliście definiowanych wrażeń natury estetycznej, uważam, że ma Pan bardzo ładny głos. Pod pojęciem „ładny” rozumiem, że wywołuje pozytywną reakcję emocjonalną, której natury, niestety, nie jestem w stanie doprecyzować.
Jak być może Pan wie, moja rasa żywi szczególny szacunek wobec życia i stara się nie odbierać go bez specjalnego powodu żadnej istocie czującej. Zaspokajanie potrzeb natury kulinarnej nie jest, w naszych oczach, dostateczną motywacją. Dlatego większość oferowanych w czasie bankietu potraw mi nie odpowiada. Zwłaszcza Pański ulubiony kurczak z grilla. Nie jadam mięsa i nie widzę potrzeby zmieniania tego, dodam – głęboko umotywowanego filozoficznie – zwyczaju. Wiem jednak, że nie przyświecały Panu złe intencje, a odmienna od vulcańskiej kuchnia wynika z innego definiowania życia. Nie zamierzam przekonywać Pana do naszego systemu etycznego. Niniejszy paragraf ma jedynie na celu uzasadnić, czemu widok grillowanego kurczaka nie wydaje mi się atrakcyjny. Korzystając z okazji, pragnę podziękować, że wziął Pan pod uwagę naszą rozmowę na ten temat przeprowadzoną dwa lata temu i zaopatrzył nas Pan w sojowego grillowanego kurczaka. Nie jadłem go, ale postanowiłem zachować swoja porcję na pamiątkę. Wykazałem tym samym zastanawiające roztargnienie, zapominając sprawdzić, kiedy mija data przydatności produktu do spożycia. Przepraszam za pretensje, jakie pod Pańskim adresem kierował w związku z tą sytuacją nasz kucharz. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać, że, po pierwsze, data przydatności produktu do spożycia nie jest tożsama z datą zdatności produktu do bycia przechowywanym z innymi produktami nadającymi się do spożycia, a ta druga data nie została podana; po drugie, kultywowany w niektórych ludzkich szczepach zwyczaj wymiany podarunków zakłada, że przyjętego daru nie wolno wyrzucić bez narażenia się na ryzyko wywołania negatywnej reakcji emocjonalnej darczyńcy. Wspomniany sojowy grillowany kurczak był pierwszym prezentem, jaki otrzymałem od Pana, i nie mogłem znaleźć w sobie dość sił, aby go, cytuję, „wypierniczyć z lodówki”. Nie przypadła mi też do gustu kierowana wzburzeniem emocjonalna argumentacja naszego kucharza, wedle której kurczak, cytuję, „zasmradza całą lodówkę”. Chociaż po przedstawieniu logicznych argumentów zezwoliłem na jego usunięcie, zaznaczam, że poczułem się osobiście dotknięty takim dyskredytowaniem Pańskiego podarunku.
Pozostaję świadomy faktu, że istoty ludzkie odczuwają silną potrzebę ekspresji, a jednym z najpowszechniejszych katalizatorów zachowań ekspresyjnych są substancje alkoholowe. O niektórych konsekwencjach spożywania ich pisałem w trzecim akapicie niniejszego paragrafu. Alkohol służy uwalnianiu emocji. Z przyczyn dla Pana oczywistych jest dla mnie wysoce niewskazany.
Jeśli z listy aktywności charakterystycznych dla bankietu imieninowego wykreślimy picie, jedzenie grillowanego kurczaka, karaoke i rozmowy prowadzone na zaniżonym poziomie intelektualnym (z uwagi na odurzenie alkoholowe i przewagę komunikatów niewerbalnych), pozostaje taniec. Proszę wybaczyć moją niekompetencję. Widocznie podczas rekrutacji do Gwiezdnej Floty uznano, że znajomość 8 języków obcych rekompensuje całkowitą ignorancję w tym zakresie.

2. W odpowiedzi na Pańskie zaproszenie
Wszystkie przedstawione powyżej argumenty wskazują, że powinienem odrzucić Pańskie zaproszenie. Co też czynię. Jednak, aby zachować wobec Pana pełną uczciwość, muszę nadmienić o kilku innych, niekoniecznie logicznych, przesłankach, które zdecydowały o moim wyborze. Uwagi wstępne ograniczę do pewnej prośby. Niech Pan nie zakłada, że jestem uparty. Nie kieruję się przyjętymi uprzednio założeniami, które uważam za niepodważalne. Przeciwnie, co roku podejmuję tę decyzję od nowa, a fakt, że odpowiedź brzmi „nie”, oznacza, że po dokonaniu aktualizacji moich oczekiwań, nie mam podstaw wnioskować, by inna reakcja była bardziej uzasadniona.
Po pierwsze, Pański argument „cała załoga jest zaproszona” wywołał odczucia, których nie mogłem przewidzieć. Sprawił mi przykrość. Nie tylko dlatego, że nie znajdował potwierdzenia w rzeczywistości: część obsługi woli inaczej spożytkować czas wolny i pojawia się tylko na pierwsze 15 minut, by złożyć Panu życzenia, o czym doskonale Pan wie (w przeciwnym wypadku zaopatrzyłby Pan kuchnię w większy zapas grillowanego kurczaka; z moich obliczeń wynika, że jedzenia nie starczyłoby dla 428 osób). Poczułem się urażony, że odnosi się Pan do mnie jak do wszystkich pozostałych pracowników. Wiem, że to nieracjonalne. Nie widzę żadnych powodów, by miał mnie Pan traktować lepiej niż każdego innego z 426 swoich podwładnych. Znam swoje miejsce. Powoływanie się na moje kompetencje nie ma specjalnie sensu, ponieważ nie znajdują one żadnego zastosowania podczas bankietu imieninowego. A jednak zrobiło mi się smutno.
Po drugie, żadna miarą nie mogę zaprzeczyć, że sprawia mi intelektualną przyjemność rozmowa z Panem oraz nasza gra w szachy. Ale jako bohater wieczoru będzie Pan zobowiązany, a nawet niejako zmuszony, do zabawiania gości. Prawdopodobieństwo, że znajdzie Pan czas na rozmowę ze mną, wynosi poniżej 1%. Nie mogę mieć o to pretensji. Nie mam prawa mieć o to pretensje. Ale z jakiegoś powodu je mam.
Zobaczę wokół Pana tłum ludzi znanych mi co najwyżej z nazwiska, w niektórych wypadkach trudnych nawet do identyfikacji (zapamiętywanie twarzy przychodzi mi z trudem – pod tym względem ludzkie struktury umysłowe działają znacznie sprawniej). Będzie pan rozmawiać z nimi o sprawach wykraczających poza mój zakres doświadczeń. Będzie Pan jeść grillowanego kurczaka, pić wino i tańczyć z minimum 17 kobietami. Będzie się Pan dobrze bawić. Beze mnie.
Uczucie suchości w gardle, przyspieszony puls, pocące się ręce oraz kilka innych reakcji, obserwowalnych na poziomie czysto fizjologicznym, pozwala mi przypuszczać, że ten widok byłby dla mnie bardzo przykry. Prowadzi to do bardzo zaskakujących wniosków. Nie życzę Panu szczęścia. Mógłbym pokusić się o doprecyzowanie: nie życzę Panu szczęścia, w którym nie ma mojego udziału. To znaczy, że nie jestem Pana przyjacielem. Widzę w swojej relacji względem Pana element zaborczości, który mnie zastanawia. Nie znajduję dla niego racjonalnego uzasadnienia. Odczułem ochotę posłużenia się frazą „proszę mnie dobrze zrozumieć”, ale miałbym do tego prawo tylko wówczas, gdybym sam rozumiał siebie i był w stanie nakreślić Panu spójny obraz całej sytuacji. Nie potrafię tego uczynić.

3. Uwagi końcowe
Być może zastanawia się Pan, jak daleko sięgają zdolności adaptacyjne mojej rasy. Jestem Panu wdzięczny, że już po miesiącu naszej współpracy zrezygnował pan z uwag typu „czemu nie możesz się zachowywać jak wszyscy pozostali?”. Jednak niespełna dwanaście miesięcy temu niedwuznacznie sugerowaliście, że „przecież nic” by mi „nie zaszkodziło”, gdybym przyszedł na Pański bankiet. Mam nadzieję, że powyższe objaśnienia pomogą nieco zweryfikować tę przyjętą a priori tezę. Gdyby wysłał mnie pan na przeszpiegi w odległy zakątek Romulusa, prawdopodobnie potrafiłbym się wkraść na podobnie wyglądające przyjęcie i zachowywać w sposób uniemożliwiający odróżnienie mnie od pozostałych uczestników zabawy. Czy życzy Pan sobie takiego przedstawienia? Wbrew obiegowej opinii, jestem dobrym aktorem, a fakt, że nie dostosowuję swojej gestykulacji i mimiki do zachowań i oczekiwań reszty załogi, wiąże się z tym, że oceniłem takie postępowanie za bezproduktywne marnowanie energii. Mam również potwierdzone empirycznie przekonanie o trafności dokonanego przeze mnie wyboru. Gdybym miał wyrazić w podsumowaniu tego rozdziału jakieś swoje oczekiwania czy życzenia… Nie wydaje mi się to konieczne. Uważam Pana za osobę inteligentną i w miarę domyślną. Ale, ponieważ ostatnimi czasy bardzo Pan nalegał, spróbuję zastosować się do Pańskich wskazówek.
Chciałbym móc uważać się za Pańskiego przyjaciela, jednak nie wiem, czy to możliwe. Przyjaciele nie mają przed sobą sekretów. Tak przynajmniej odczytuję ziemski przekaz kulturowy. Tego warunku nie spełniam. Nie ukrywam przed Panem niczego, o czym powinien Pan wiedzieć, ale nie mam dość pewności siebie, by przesunąć granice wzajemnego zaufania poza grunt zawodowy. Są takie momenty, kiedy staram się. Zapewne odgadł Pan, że sprawia mi to dużo trudności. Udzielanie informacji o sobie, poza tymi, które Pan, jako kapitan, musi posiadać, wydaje mi się nieuprawnionym zawłaszczaniem Pańskiej uwagi. Ma Pan pod swoją pieczą ponad 400 ludzi. Każdy z nich może wskazać swój ulubiony kolor, potrawę czy najsmutniejsze wspomnienie z dzieciństwa. Nie rozumiem, czemu pyta mnie Pan o takie kwestie. Być może wynika to z konwencji językowych, których sobie nie uświadamiam. Starałem się odpowiadać szczerze. Potem odkryłem jednak, że na pytanie „Jak leci?” oczekuje Pan zwięzłej i raczej umownej odpowiedzi. Zacząłem podejrzewać, że stosuje Pan wobec mnie politykę indywidualnego traktowania podwładnych – metodę, której skuteczność wydaje mi się wątpliwa. Być może ludzie faktycznie czują się bardziej zobowiązani do lojalności i pracują efektywniej, jeśli kapitan interesuje się ich życiem osobistym, ja jednak nie jestem w stanie starać się ani bardziej, ani mniej, podczas wypełniania moich obowiązków, więc niepotrzebnie traci Pan czas.
Rzeczy, o których Panu nie mówię…Owszem, kilku kwestii wolałbym nie poruszać. Nie jest mi obca psychologicznie potwierdzona intuicja, że to, co nienazwane, nie istnieje. Oczywiście nie dotyczy tego niewielkiego fragmentu rzeczywistości, który możemy badać eksperymentalnie, znajduje jednak szerokie zastosowanie wówczas, gdy w grę wchodzą procesy na poziomie mentalnym. Odnoszę się tutaj do poglądu, że definiowanie stanów emocjonalnych wzmacnia ich oddziaływanie.
Nie chcę obarczać Pana swoimi problemami. Z tym, czego nie mogę zmienić, muszę się pogodzić, zaś to, co mogę zmienić, powinienem zmienić. Opowiadanie panu o rozgoryczeniu spowodowanym procesami, na które nie mam wpływu, wydaje się równie nielogiczne, jak oczekiwanie, że rozmowa o trudnościach pomoże w ich pokonaniu. Sytuację dodatkowo komplikuje czynnik ambicjonalny. Nie lubię przyznawać się przed Panem do własnych ograniczeń. Uczciwość wymaga, bym informował Pana, gdy nie posiadam odpowiednich kwalifikacji do wypełnienia powierzonego mi zadania, co zawsze czynię, jednocześnie starając się o nieustanne podnoszenie swojego zasobu informacji i umiejętności (zacząłem nawet, zgodnie z Pańską sugestią, chodzić na salę gimnastyczną i ostatnio, co przyznaje z nieskrywaną i jakże ludzką dumą, w czasie meczu ping-ponga udało mi się pokonać trzema punktami doktora McCoya). Kiedy jednak moje problemy mają charakter osobisty, wolę o nich nie mówić. W nieco paradoksalny sposób czuję, że to podważyłoby Pańskie zaufanie do mnie. Trudno ufać komuś, kto sam sobie z sobą nie radzi. Tak to jednak wygląda w moim przypadku. Nie zamierzam Pana wtajemniczać w szczegóły.
Przepraszam, jeśli moja adnotacja nie spełnia kryteriów merytorycznych. Gdybym potrafił, napisałbym więcej albo mniej. Swoją sytuację potrafię oddać jedynie przy pomocy metaforycznego wyrażenia „pogubiłem się”. Swoje nadzieje mógłbym wyrazić tylko dopowiedzeniem „…i mam nadzieję, że mnie Pan znajdzie”. Co nadal nie oznacza, że przyjdę na Pański bankiet imieninowy. Ale jeśli, kiedy już ucichnie muzyka, goście wrócą do siebie, a na stole nie pozostanie ani jedno grillowanie udko, miałby pan ochotę przyjść i opowiedzieć mi o tym, jak wykorzystać cytrynówkę do rafinacji nowego typu paliwa, to przygotowałem koc.

PS. I przep
raszam za tamtego kurczaka.

niedziela, 21 września 2014

LXXV

Przez chwilę trwała cisza, potem kapitan Zakrzewska zaklęła szpetnie i stwierdziła:
- Założę się, że to sprawka tego Qtasa.
- Kogo? –
zainteresował się gwałtownie kapitan Picard.
– A, takiego jednego.
– Q? Istota Q?
– Znasz tego dupka?
– Chciałbym powiedzieć, że nie. Ma coś do ciebie?
– Nie potraktowałam go z wyszukaną kurtuazją, jeśli o to chodzi. Faktycznie mógł się obrazić.
– No to macie problem, ten osobnik jest mściwy
– powiedziała Deanna Troi ze współczuciem – To pole siłowe może być trudne do usunięcia.
– Zobaczymy
– Lilianna podeszła do ściany, wzięła przypięty do stylowej zawieszki mikrofon i krzyknęła do niego - =/\= Michałow do mnie, i to w tej chwili!
Głośnik zazgrzytał i po chwili dał się z niego słyszeć obrażony głos:
=/\= W tej chwili to w Brazyli, a w Polsce jak kto chce! Przyjdę jak będę chciał.
– Ależ dyscyplina w tej żałosnej załodze.-
mruknął z pogardą Worf. Zaraz jednak pożałował swego wtrącalstwa, bo Keras tak go grzmotnęła oburącz w kark, że aż przysiadł.
– Słuchaj no, przybłędo! – wrzasnęła wściekle – Ta żałosna załoga jest MOJĄ żałosną załogą i każdemu, kto ośmieli się ją krytykować w mojej obecności, wepchnę swój osobisty d'k tahg przez gardło aż do samej dupy! Czy to jasne?!
– Ja... jasne...- wydukał Worf, a z jego miny wyraźnie można było wyczytać że zastanawia się, czemu ściany dookoła tak kołują. Keras roztarła ręce i zwróciła się do swojej kapitan:
- Może już pani kontynuować.
Lilianna z cała powagą skinęła głową i znowu zbliżyła mikrofon do ust.
=/\= Inżynierze, nie czas na fochy. Kto jest u nas specjalistą od pól siłowych?
Przez głośnik słychać było, jak Michałow mamrocze coś z niezadowoleniem, potem burknął:
=/\= Józek Stelmach jest w tym debeściak.
=/\= No to dawaj go tu.
=/\= Nie mogę. Jest pijany w cztery dupy.
– Karol, nie wyrażaj się.
– dobiegł z głębi maszynowni karcący głos Allandry.
– Dupa, dupa, dupa! – rozdarł się inżynier – Jak będę chciał, powiem jeszcze więcej! Nikt mi nie będzie zakazywał, nawet rodzona żona!
=/\= Rany julek, otrzeźwcie tego idiotę, skoro się schlał.
- jęknęła Lilianna – I w ogóle jak on śmiał na służbie?
=/\= A kto powiedział że na służbie? Skończył wachtę i poszedł zalać robaka, takie jego zbójnickie prawo. Po służbie każdy ma prawo być pijany.
=/\= No to odpijańcie, jasne?! Za pięć minut ma być trzeźwy!
=/\= Gdybym wiedział jak to się robi, zostałbym znachorem na Fidżi i tłukłbym kasę, aż by dym leciał... na pewno nie gniłbym jako inżynier na tej skorupie.
– No no no, tylko nie skorupie! –
obraził się Hermasz, który jak zwykle wszystko podsłuchiwał.
– Jak wy możecie żyć z tym wiecznym nadzorem? – chciała wiedzieć Troi. Hermasz tak bardzo różnił się w swych reakcjach od Daty, że zastanawiała się w skrytości ducha, czy aby na pewno ta inteligencja jest sztuczna. Myśląc o tym zorientowała się nagle, że nie widziała androida już od jakiegoś czasu. Gdzie też mógł się podziać?
– Przywykliśmy – odparła z roztargnieniem Lilianna – Kurcze blade, trzeba jakoś przywrócić tego idiotę Stelmacha do stanu używalności....
W głośniku szczęknęło i na linię włączył się dział medyczny. Przez roztargnienie pani kapitan przełączyła hebelek opcji na “Telekonferencję” i w efekcie caly statek słyszał jej rozmowę z Michałowem. Również ambulatorium.
=/\= Pani mi da piętnaście minut – powiedziała doktor Foremna – Już ja się zajmę tym typkiem, że nie tylko wytrzeźwieje, ale i “Pana Tadeusza” z pamięci będzie recytował.
=/\= Dobra, ma pani wolną rękę
– westchnęła kapitan z rezygnacją – Jak Stelmasz odzyska sprawność umysłu, ma zająć się problemem tego pola siłowego, które nas otacza i jak najszybciej je zlikwidować. Pani mu powtórzy, że nie obchodzi mnie czy to wykonalne czy nie. Ma to zrobić. Ja będę w bibliotece z naszymi gośćmi, jakby co.
Prawdę mówiąc chciała po prostu chwilę odpocząć od powstałego zamieszania, a nie mogła wyrzucić dostojnych gości przez śluzę, na co – prawdę mówiąc – miała w tym momencie wielką ochotę.
– Ja pójdę poszukać Daty – powiedziała Deanna z własciwym sobie wyczuciem chwili – Worf, zechcesz mi towarzyszyć?
– Zechcę.-
warknął Klingon, wciąż rozcierając bolący kark i popatrując przy tym na Keras, która ukradkiem pokazała mu zwiniętą pięść. Wyraz jej twarzy był łatwy do odczytania i Worf przyrzekł sobie, że będzie trzymał usta na kłódkę, póki nie opuści pokładu tego dziwacznego statku.
Kapitan Zakrzewska i Jean Luc Picard przeszli do pokładowej biblioteki, urządzonej po staroświecku i kapitan Enterprise aż gwizdnął na widok zgromadzonych tam tomów.
– Wolicie retro?
– A tak jakoś.... Papierowa książka ma duszę, czego nie da się powiedzieć o formie elektronicznej.
– Ambasador Spock by w tym momencie powiedział, ze to wysoce nielogiczne stwierdzenie.
– zachichotał Picard.
– Ambasador? To ten spiczastouchy jeszcze żyje i jest teraz ambasadorem?
– Tak, na Romulusie. Widzieliśmy się całkiem niedawno.
– O, to fajnie
– ucieszyła się Lilianna – Mam tu coś co do niego należy.
Wyjęła z szuflady ciężkiego biurka kilka złożonych kartek.
– Kiedyś gościliśmy tu kapitana Kirka i jego wolkańskiego przydupasa – wyjaśniła – Zostawili to przez zapomnienie, a ja tak nosiłam w te i wewte... Co ich spotkałam, to zapominałam oddać, bo coś się działo no i tak mam toto do dziś. Może jeśli kiedyś zobaczysz jeszcze Spocka, to mu oddaj.
– Tradycyjny list?
– Widać Spock to nie taki znowu przeciwnik starych rozwiązań.

Picard przyjął machinalne podane mu kartki, nie przerywając rozglądania się po bibliotece.
Mogę tu trochę poszperać? – spytał. Lilianna ziewnęła.
Rób co chcesz – przyzwoliła – Wiesz co? Bądź aniołem i pozwól mi się trochę zdrzemnąć, choć kwadrans. Jestem wykończona. Jakby co się działo, to mnie obudź, ale lepiej nie.
- Dobra. Ja sobie znajdę coś do czytania, a ty się prześpij.

Lilianna zwinęła się jak kotka w jednym z głębokich foteli i natychmiast zasnęła. Kapitan Picard dokończył zwiedzanie biblioteki i sam zapadł w drugi fotel. Sam był bardzo zmęczony. Machinalnie rozłożył trzymane wciąż w ręku kartki i zaczął czytać. W miarę tej czynności jego oczy robiły się coraz bardziej okrągłe....


czwartek, 28 sierpnia 2014

LXXIV


Bliższe badanie skanów uszkodzonej wyrzutni i zapisów z monitoringu ujawniło, że przyczyną całego zamieszania było jednak nie czyjeś niedbalstwo, tylko odłamek meteora, kosmiczny śmieć wielkości paznokcia, który wbił się w zawias magnetyczny. Jak przedostał się przez deflektor, było na razie sprawą drugorzędną, w każdym razie zablokował wyrzutnię równie skutecznie jak zrobiłby to klin sabotażysty.
– Tak w każdym razie wynika z zapisów, panie Żydek.- zakończył swój raport Sytar, którego katra chwilowo dominowała w ciele Brzęczyszczykiewicza.
– Dlaczego tylko z zapisów, nie z wizji lokalnej? – spytał bezmyślnie Arek patrząc na wręczony mu padd, na którego ekranie widniały esy-floresy wolkańskich liter. Sytar pisał co prawda po szwedzku (Grzesiek wychowywał się w Szwecji i mimo hałaśliwie manifestowanego patriotyzmu język polski znał bardzo słabo), ale uparcie nie chciał używać normalnego alfabetu, skutkiem czego jego raporty były kompletnie nie do odczytania. Co niektórych dziwiło, nie radził sobie z tym nawet R’Cer, ale nie brali oni pod uwagę, że na ogół dobrze wykształcony Wolkanin nie rozumie ani słowa po szwedzku. Ze słowem mówionym radził sobie za pomocą translatora, tekst pisany mógł przełożyć komputerowy tłumacz – jednak szwedzkich słów zapisanych wolkańskimi literami nikt i nic nie mogło ruszyć.
Jakiej wizji lokalnej? – spytał sarkastycznie Sytar – To już nie jest wyrzutnia, tylko andoriańska jesień średniowiecza. Nic tam nie zostało. Cud, że przy okazji nie przebiło nam kadłuba.
– Zawołaj Michałowa do konferencyjnej.
– Szef jest zajęty. Ryczy na Małpeczkę. Prawie tutaj go słychać. Jola i Lepek schowali się ze strachu w wychodku, więc musi być naprawdę gorąco.
– W jednym wychodku? I co tam robią?
– W tak intymnej kwestii mogę dać tylko poufne wyjaśnienia.

Worf, przysłuchujący się tej wymianie zdań, pozwolił sobie na krótkie warknięcie mające oznaczać wyjątkową jak na Klingona wesołość. Stojąca za nim Keras walnęła go pięścią w okolicę pasa.
– Zachowuj się.
– A ty mnie nie podrywaj, masz męża.
– Co tam mąż! Mąż dziś jest, jutro go nie ma. A Klingonką będę zawsze i nie pozwolę na brak szacunku dla tego miejsca, póki tu jestem zastępcą dowódcy.

Arek popatrzył na nią błędnym wzrokiem, ale nie zaprotestował. Wybiegając z mostka kapitan Zakrzewska, skołowana jak nigdy dotąd, przez pomyłkę krzyknęła sakramentalne :
- Przejmujesz mostek! - w stronę Keras, zamiast swego pierwszego oficera. Pani Zajczik wzięła to poważnie i najpierw rozsiadła się w fotelu dowodzenia, a potem zrobiła regularny obchód mostku, sztorcując straszliwymi wyrazami każdego, kto według niej był nie w porządku. Przy tym zajęciu zastał ją Worf i zamienił się w przysłowiowy słup soli z podziwu. Zaraz po nim wparował w drzwi Brzęczyszczykiewicz i złożył Arkowi wspomniany wcześniej raport.
W tym samym czasie kapitan Zakrzewska, Jean Luc Picard i Deanna Troi sterczeli beznadziejnie w dziale przetwarzania danych, gdzie usiłowano ustalić położenie statku po wstrząsie wywołanym przez wybuch. Malwinka Kręcik płakała histerycznie przy konsoli, bo szefowa działu, doktor Wisława Lemowa, nazwała ją krzywonogą idiotką, a podporucznik Ula Zimniak i porucznik Kryczyński wydzierali się na siebie, zupełnie nie zwracając uwagi na obecność wyższych szarż. Chodziło im o to, że wyliczenia pani Zimniak nijak nie chciały się zgodzić z wyliczeniami “Barasia”, a on, jako dobry muzułmanin, nie mógł dopuścić możliwości, że jakakolwiek kobieta może liczyć lepiej niż on, i to podczas ramadanu. Lilianna kilkakrotnie próbowała przerwać tę kłótnię, aż wreszcie poddała się.
– Jasiu, ucisz ich. – zwróciła się do swego ordynansa. Ten skwapliwie chwycił za kark Kryczyńskiego, Ulę za koński ogon, potrząsnął nimi jak pies szczurem i zapowiedział groźnie:
- Bo jak prasnę wos po kufie, to wóm syćkie świnci nie pomogo! Cichojta, bezkurcyje!
Adwersarze zamilkli, głównie dlatego że im zęby zadzwoniły od tego potrząsania, tylko Malwinka dalej zawodziła. Że jednak robiła to względnie cicho, można było wytrzymać.
– Tak lepiej – powiedziała z uznaniem kapitan Zakrzewska – Dziękuję ci, Jasiu, możesz ich puścić. Baraś, mów teraz jak na świętej spowiedzi; o co chodzi? Tylko krótko i do rzeczy!
– Jakiej spowiedzi? Jestem muzułmaninem!
– Gadaj, bo...
– Ta odaliska z diabelskiego seraju twierdzi, że odrzuciło nas o sto pięćdziesiąt trzy kilometry, głupia owca.
– warknął obrażony porucznik.
– A o ile odrzuciło nas twoim zdaniem?
- No jak, o sto pięćdziesiąt pięć!

Liliannę aż podrzuciło i natychmiast zrobiła się pomidorowa z wściekłości.
– To o zasmarkane dwa kilometry tak się kłócicie, że cały dział się trzęsie i przejawiacie niesubordynację wobec wyższych szarż?! Trzymajcie mnie!
– Spokojnie...
– usiłował mediować Picard, ale rozjuszona Polka ani myślała go słuchać.
– Ochrona!!!
Deanna Troi mimo woli skuliła się, wciągając głowę w ramiona, bo ilość decybeli, jakie wydaliła z siebie kapitan Zakrzewska, mogła powalić wołu, a niezależnie od tego stężenie negatywnych emocji wzrosło do poziomów nienotowanych na pokładzie USS Enterprise-D. Do działu przetwarzania danych wpadł patrol.
– Uś, co się poszło zdarzyć, co? – spytał przestraszonym głosem Baruch Rosenfeld, piastujący tego dnia dumnie funkcje dowódcy drużyny.
– Natychmiast aresztuj te dwójkę! Do pierdla z nimi i mają tam siedzieć, póki się nie przeproszą!
– Git.

Dopiero po wyprowadzeniu obojga kłótników kapitan Picard zaryzykował i spytał:
- Odrzuciło was trochę, no dobrze, ale co z tego?
Szefowa działu wzruszyła ramionami i mimochodem podała coś szlochającej niestrudzenie Malwince.
– Panno Kręcik, mamy gości – powiedziała karcąco – I niechże pani się już raz nauczy: to jest rękaw munduru, a to chustka do nosa. W towarzystwie proszę tego nie mylić.
Dopiero teraz zwróciła się do Picarda i swojej kapitan:
- Problem nie w tym, że nas odrzuciło, państwo kapitanostwo.
– A w czym? –
warknęła Lilianna, rozpinając mundur i wachlując się dłonią.
– W tym, że znaleźliśmy się w bańce. Otacza nas pole siłowe i nie mam pojęcia, skąd się wzięło. Bo na pewno nie od naszej niewinnej torpedki.

środa, 13 sierpnia 2014

LXXIII


Główny inżynier Hermasza i komandor Data dotarli na mostek zbiegiem okoliczności akurat wtedy, gdy znaleźli się tam kapitan Zakrzewska i goście z USS Enterprise, korzystający z drugiej windy.
– Żryj, cholera ciężka, pies cię srał! – wrzeszczała doktor Foremna, stojąc przy konsoli sterów z talerzem pełnym czegoś, co wyglądało na pierożki z serem – Albo wynoś się natychmiast do swojej kwatery, zanim zemdlejesz w połowie skoku w warp i rozpierduszysz nam chałupę w drebiezgi!
Podetknęła siedzącemu za konsolą niewysokiemu wąsaczowi pierożek na widelcu. Ten cofnął się w głąb fotela, jakby pani doktor trzymała mu przed nosem bombę. Siedząca obok niego szczuplutka blondynka o twarzy dziecka przyglądała się temu z wyraźną ciekawością.
– Insh Allach! – oświadczył z determinacją wąsal – Nie będę łamać postu z powodu głupiego statku.
– Ja ci dam głupi statek, tatarska mordo!
– zahuczał nie wiadomo skąd obrażony bas Hermasza – Jak ja jestem głupi, to... to ciebie w ogóle nie ma!
– Milczeć!!!
– kapitan Zakrzewska zatupała niczym młody koń i potrząsnęła groźnie zaciśniętymi pięściami – Kto do jasnej polędwicy posadził Kryczyńskiego za sterami?! Jego miejsce jest w dziale kartografii i tam ma być, póki ja tu dowodzę!
Stojący przy konsoli naukowej R’Cer zakaszlał subtelnie.
– Proszę mi wybaczyć – powiedział z nienaganną dykcją rasowego Wolkanina – To moja wina.
– Jak to, pana wina?

Zdumienie Lilianny nie miało granic. R’Cer był ostatnią osobą, którą podejrzewałaby o robienie zamieszania. Miny pozostałych również wskazywały na niejaką konsternację.
– Panna Kubica, oraz panowie Czerep i Majcher obchodzili wczoraj jedno z tych nielogicznych ludzkich świąt – wyjaśnił spokojnie oficer naukowy – Zdaje się, chodziło o imieniny jednego z nich. Otworzyli z tej okazji zabraną z Ziemi puszkę potrawy o nazwie “Flaczki dolnośląskie”. Okazała się ona skażona jedną z popularnych na waszej planecie bakterii i obecnie cała trójka większość czasu spędza w wychodku, a jedynym zdrowym sternikiem jest panna chorąży Bąk, obecna teraz na stanowisku pierwszego pilota i podporucznik Milcz, który właśnie zszedł ze służby. Uznałem więc, że skoro porucznik Kryczyński jest z wykształcenia nawigatorem, spokojnie może zastąpić drugiego pilota. Nie wziąłem pod uwagę roli, jaką w waszym społeczeństwie pełni uwarunkowanie religijne, za co przepraszam.
– Religioza vulgaris w pełnej pokręconej krasie.-
mruknął ironicznie Michałow. Data wysunął się odrobinę naprzód.
To bardzo ciekawe – zagaił towarzysko, spoglądając na wyraźnie zdezorientowanego Picarda – Kapitanie, odnoszę wrażenie, że na tym okręcie sprawy natury transcendentnej odgrywają większą rolę niż na jakimkolwiek innym, wyjąwszy jednostki bajorańskie.
– No cóż
– zawahał się Picard – Tutejsza załoga to Polacy, a Polska to... osobliwy kraj. Pamiętasz doktor Pulasky?
– Jak mógłbym zapomnieć? Do końca służby na Enterprise nie uwierzyła, że nie jestem zwykłą maszyną.
– Sam jesteś osobliwy, łysolu!
– burknął Hermasz – Kto cię manier uczył? Jak jest się w gościach, to się nie krytykuje gospodarzy.
– Milcz, Hermasz, milcz bo zaraz się wścieknę i zrobię coś bardzo “be”!

Po tym okrzyku kapitan Zakrzewska osunęła się na fotel dowodzenia, wypowiedziała bardzo długie zdanie, którego translatory nie chciały przetłumaczyć i przez chwilę głęboko oddychała. Wreszcie ponownie spojrzała na gości.
– Prze... – zaczęła i w tym momencie statkiem solidnie szarpnęło. Kto stał, poleciał gdzie popadło, kto siedział, bęcnął na podłogę.
– Ki czort?! – wrzasnęła Lilianna, trzymając się kurczowo poręczy fotela. Dokoła niej załoganci oraz przybysze z Enterprise zbierali się ze stanu leża, przy czym ręce i kolana ślizgały się im na pierożkach. Jak się okazało, były one szczodrze polane roztopionym masłem i śmietanką, które razem utworzyły wspaniały, zasługujący na opatentowanie czynnik niwelujący tarcie. Misiek, dotąd leżący grzecznie pod nogami swej pani i udający dywanik, szczeknął, wylazł spod konsoli i rzucił się żarłocznie do sprzątania niespodziewanej przekąski.
– Izwienic’ie pażalsta – odezwał się z głośnika śpiewny męski baryton i na ekranie komunikacyjnym ukazała się chuda, podstarzała twarz ozdobiona słowiańskim wąsem i krzaczastymi brwiami – Adna z torped paszła w chalierę. No wyrzutnia się nie adkryła.
– Co?!
– Wyrzutnia. Tarcza się zaklinowawszy.
– Dobra, Ośka, to zrozumiałam. Jaki był wynik?
– Wzryw, barysznia kapitan. Bal’szoj kak... kak Elbrus. Kak tieatr MCHAT, Pancernik Patiomkin i cełyj Arbat.
– Chryste Panie! Czy jest tam z tobą ktoś inteligentny, a nade wszystko mówiący po ludzku?!

Mężczyzna na ekranie został energicznie odsunięty na bok, a zamiast niego zgromadzeni na mostku ujrzeli młodą, przystojną Andoriankę w mundurze o kroju więcej odsłaniającym niż zakrywającym. Było to nader udatne połączenie przestarzałego żeńskiego uniformu GF i galowego stroju gwardii imperialnej.
– Pani kapitan wybaczy, komandor Zajczik jest trochę zdenerwowany – powiedziała grzecznie niebieska dama, wydekoltowana aż po dno duszy – Zatarł się mechanizm zwalniający klapę i w efekcie rozsadziło nam wyrzutnię lewoburtową. Najwyraźniej ktoś przeoczył prace konserwatorskie.
– Co za martwy kretyn jest za to odpowiedzialny?!!

Kapitan Zakrzewska, czerwona bardziej niż komunistyczny goździk z wiązanki na Pierwszego Maja, rąbnęła pięścią w konsolę. Wyglądało na to, że lada chwila eksploduje.
– Gadaj, T’enga!
– W paszporcie technicznym podpisany jest Cezary Małpeczka, ale tak na moje czułki to nie był on –
odparła spokojnie andoriańska piękność – Małpeczka nie prowadzi przeglądów dział, bo boi się otwartej przestrzeni i nie wychodzi w próżnię nawet dobrze uwiązany.
– To czemu się pod tym podpisał, do ku*wy nędzy?!
– wrzasnął Karol Michałow, rzucając się naprzód tak gwałtownie, że wpadł na fotel dowodzenia i omal nie zrzucił z niego Lilianny, czego zresztą nawet nie zauważył.
– Pewnie był pijany, to się i podpisał. Nie chcę mówić źle o koledze, ale jak Czarek zaleje pałę, to podpisze wszystko co się mu podsunie.
– Ja podpiszę jego zwolnienie, a doktor Żmijewski będzie musiał podpisać protokół z sekcji zwłok!

Dalsza część przemowy inżyniera absolutnie nie nadawała się do powtórzenia, zawierała bowiem tak makabryczne obietnice i określenia do tego stopnia obelżywe, że nawet Worf z szacunkiem wytrzeszczył oczy.

piątek, 8 sierpnia 2014

LXXII


Minęło dobre kilka minut, nim siostra Ofelia dostatecznie dobitnie wytłumaczyła swemu bratu, co o nim myśli. Słowa takie jak “dureń, małpa, jałopa, kretyn” odbijały się echem po ścianach i niejeden załogant przystawał zdezorientowany, myśląc że ktoś go woła. Wielebny księżulo cofał się pod naporem siostrzanej wściekłości, aż znalazł się w kącie, gdzie nie miał już możliwości ukrycia się przed gniewem wojowniczej zakonnicy. Data słuchał jej przemowy z wielką ciekawością. Gdy wreszcie przerwała dla nabrania tchu, zagaił towarzysko:
- Czy ten pani strój nie jest czasem niewygodny?
Zdezorientowana Ofelia spojrzała na niego wielkimi oczami, nie pojmując sensu pytania.
– Nie jestem panią tylko siostrą.- odburknęła po chwili.
– Czyją siostrą?
– Głównie swego brata –
wtrącił się ponownie Michałow – Ale poza tym też zakonną. A ta cała szata to jakby zakonny mundur. Nigdy tego komandor nie widział?
– Nie na Ziemi. Może na Bajorze vedekowie płci żeńskiej podobnie się ubierają, tylko że bardziej kolorowo, ale na Ziemi z pewnością nie. Przynajmniej nie od stu lat.
– Jak to, nie ma już sług bożych?!
– zapiał z oburzeniem ojciec Maślak – To kto dba o zbawienie ludzkich dusz?!
– Chyba same sobie radzą.
– Zgroza! Z tym trzeba coś zrobić!
– To z twoim mózgiem trzeba coś zrobić, ośle, a potem znowu włożyć go na miejsce!
– wrzasnęła siostra Ofelia – Nie rozumiesz, że czasy się zmieniły i ludzie się zmienili?! Nikt już nie potrzebuje dętych kazań ani straszenia piekłem!
– Tholianie uważają, że to bardzo interesujące miejsce
– zauważył Data – Marzną już przy dwustu stopniach Celsjusza, a w ziemskim piekle podobno płomienie, smoła i rozżarzone węgle są na porządku dziennym.
Po tym oświadczeniu androida ojciec Maślak machnął ręką i podał tyły, znikając w pokładowej zakrystii, a siostra podążyła za nim, pragnąc widocznie uściślić, co miała wcześniej do powiedzenia i nie zwracając już uwagi na osobliwego gościa. Michałow podrapał się po głowie, konstatując przy tym ze smutkiem że łysina, która stanowiła jego czuły punkt, nie chce jakoś zniknąć mimo skrupulatnego nacierania miksturą sporządzoną z corridiańskich ziół.
– Co tu jeszcze komandorowi pokazać...o, może ambulatorium? Tam zawsze coś się dzieje, nawet przy braku chorych i rannych.
– Może być ambulatorium. -
zgodził się Data. Inżynier nie mógł rozgryźć, czy jest on zdegustowany, czy tylko zdziwiony osobliwymi porządkami panującymi na “Hermaszu”, czy też po prostu od dnia powstania ma taki głupi wyraz twarzy. Z wrodzonej delikatności (głęboko na co dzień skrywanej) nie zgłębiał tego tematu.
W korytarzu sekcji medycznej Data zobaczył przede wszystkim znaną mu już wolkańską dziewczynkę, bawiącą się z kotem niemal tak dużym jak ona. Śpiewała przy tym na całe gardło “Oh my darling Clementine” i przytupywała do taktu. Mała miała pewnie niespożyte zapasy energii, bo jej matka zrezygnowana siedziała w otwartym ambulatorium z głową opartą na rękach i nawet nie próbowała opanować zachowania córeczki. Za jej plecami dwaj sanitariusze i pielęgniarka o urodzie gwiazdy filmowej rżnęli bezwstydnie w karty, a na kozetce chrapał wyciągnięty jak długi lekarz dyżurny.
– Gdzie jest doktor Foremna? – zagadnął główny inżynier. T’Shan uniosła głowę.
– Awanturuje się na mostku. – odparła apatycznie.
– Dlaczego? To znaczy, dlaczego na mostku?
– Bo Barabasz ma dyżur.

Michałow nic z tego nie rozumiał, więc siostra Lolita Niemogę przerwała na chwilę tasowanie kart i w krótkich słowach wyjaśniła, o co chodzi.
Podporucznik Barabasz Kryczyński, nawigator zwany przez kolegów “Baraś”, był bezpośrednim potomkiem polskich Tatarów i jako taki wyznawał islam. Co prawda zreformowany, ale jednak. Pociągało to za sobą pewne konsekwencje. Jak wyliczył tatarski oficer, powinien się właśnie rozpocząć ramadan, co wymagało od niego postu przez cały dzień, od wschodu do zachodu słońca. Fakt, że na statku gwiezdnym określenie jednego i drugiego było rzeczą niemożliwą, w ogóle mu nie przeszkadzał w rozpoczęciu postu, miał jednak kłopot z wypatrzeniem “zachodu”, a tym samym momentu, od którego wolno mu już było coś zjeść. Nie miałoby to może takiego znaczenia, gdyby nie musiał pełnić służby...
– Ja to muszę zobaczyć.- zdecydował Michałow i pospieszył na mostek, a Data poszedł w jego ślady.

piątek, 25 lipca 2014

LXXI


Podczas gdy kapitan Picard, Deanna Troi i Worf próbowali dokonać jakiegoś rozpoznania w mesie, Datę diabli ponieśli do maszynowni. Gdy tam wszedł, trafił akurat na bardzo ciekawą scenę: cały personel stał wyprężony na baczność, a główny inżynier, trzymając na lewym ręku kardassjańskiego nornika w niebieskiej obróżce, prawą pięścią potrząsał im przed nosami.
– Co to ma znaczyć, rwał wasza nać?! – ryczał – Wszystko miało być gotowe godzinę temu, a tu bajzel jak był, tak jest! Naprawa reaktora antymaterii to poważna sprawa, nie żadne świniobicie, wy łby kapuściane!!! Gdzie harmonogram robót?!
– Vuvu zjadł.-
pisnęła dość wysoka, ale chuda jak szczapa szatynka z plakietką “DYREKTOR WSZYSTKIEGO SWOJEGO” przypiętą do kombinezonu. Inżynier przyskoczył do niej, zamachnął się pięścią i z trudem wyhamował.
– Ma ona szczęście dzisiaj, że jest kobieta – wycedził przez zęby – Żeby zwalać winę na moje maleństwo...!
Chciał mówić dalej, ale w tym momencie obejrzał się i zobaczył niespodziewanego gościa.
– Co do k*wy nędzy osoba tu robi?!!! – wrzasnął – Tu nie wolno bez pozwolenia włazić jak nie przymierzając do jakiejś obesranej obory! Bez mojego pozwolenia, jasne?!!!
Data spojrzał na niego, unosząc brwi.
– Proszę wybaczyć, nie jestem osobą, tylko androidem – odpowiedział spokojnie – Komandor Data, miło mi.
Karol Michałow wytrzeszczył na niego oczy. Po chwili puścił vole’a na podłogę i podszedł bliżej.
– Co takiego? Robot komandor, czy ja dobrze zrozumiałem?
– Nie jestem robotem, panie inżynierze, tylko androidem. Myślę samodzielnie i zostałem sądownie uznany za istotę, nie rzecz która może do kogoś należeć.
- mI dowodzisz ludźmi?
- Jeśli zachodzi taka potrzeba, to tak.

Vuvu podrapał się jedną z sześciu łapek za uchem, podreptał do niespodziewanego gościa i zaczął uważnie obwąchiwać jego lewy but. Widać było, że jest bardzo zdezorientowany i nie wie, z czym ma do czynienia. Tymczasem Michałow obszedł Datę dookoła i na koniec pokiwał głową z politowaniem.
– No proszę. Głupie kilkadziesiąt lat mnie nie ma i już całej Flocie palma odbija. Zabrakło ludzi na stanowiska oficerskie czy jak?
– O ile mi wiadomo, nie zabrakło.
– Dlaczego więc jesteś komandorem, a nie odkurzaczem?
– Ponieważ skonstruowano mnie na potrzeby służby. Później niejednokrotnie miałem okazję udowodnić swoją przydatność i kompetencję.

Inżynier potrząsnął głową.
– Nadal nic nie rozumiem. Hermasz też jest przydatny i kompetentny, a nikt nie nadaje mu stopni oficerskich.
– A może ktoś powinien.
– odezwał się spod sufitu obrażony głos – Jestem dyskryminowany i mam zamiar napisać w tej sprawie skargę do Trybunału Strassburskiego. Zażądam odszkodowania i puszczę Federację z torbami. W głowie się nie mieści, żeby w tak oświeconych czasach uczciwy komputer traktować jak chłopca do bicia...
Data rozejrzał się.
– Przepraszam?
– Proszę. Ja się pytam, czemu daje się stopnie oficerskie androidowi a nie daje się Hermaszowi?
– ględził dalej przepity bas – Czy tylko dlatego, że nie przypominam wyglądem nędznej istoty białkowej? Czuję się poniżony, zdeptany i prześladowany...
– Och, zamknij się, Hermuś!
– zawołała szatynka – Jeśli ma cię to uszczęśliwić, napiszemy wniosek o jakiś oficerski stopień dla ciebie, ale to potem.
– Potem to za płotem, a w Polsce jak kto chce.
– To komputer pokładowy? –
spytał Data z wyraźnym szacunkiem.- Uczono mnie, że w waszych czasach jeszcze nie było na Ziemi w pełni funkcjonalnej sztucznej inteligencji... poza komputerem profesora Daystromma.
– Polaków jak zwykle się pomija
– prychnął jeden z ekipy inżynierów – Sukces w rozpracowaniu Enigmy tez nam spod dupy wyrywano. I zwycięstwo pod Grunwaldem. Tylko cudu nad Wisłą i skoku przez płot nie udało się ruszyć.
- Lepek, chcesz w ryja?
– krzyknął na niego Michałow, aczkolwiek już bez złości – Bierzcie się wszyscy do roboty, ale już, a ja oprowadzę naszego sztucznego gościa. Jak mnie nie ma, rządzi Jolka. Kiedy wrócę, sprawdzę ile zrobiliście. I z góry zapowiadam, że jeśli Grzesiek nie upora się wreszcie z cewkami, a Podgumowany nie skalibruje tych cholernych injektorów, to tak obu wykołuję, że będą wołać wszystkich świętych na pomoc.
Dopiero na korytarzu Data odważył się spytać:
- Czy pan zawsze tak krzyczy na podwładnych, inżynierze?
– Ja krzyczałem?
– zdziwił się szczerze Michałow – Mylisz się, komandorze na mikrochipach, ja w życiu nie byłem taki spokojny.
– Skoro pan tak mówi..
.
Ruszyli naprzód przez korytarze. Już za pierwszym zakrętem wpadli na niskiego, grubiutkiego księdza, prowadzącego zajadłą dysputę z wysoką zakonnicą w przekrzywionym kornecie. Widok był tak nieoczekiwany, że Data przystanął.
Nie zwracaj na nich uwagi – poradził mu życzliwie Michałow – To tylko ojciec Maślak i siostra Ofelia, nasi kapelani, obojga płci, tak na wszelki wypadek. Właściwie sam się zastanawiam, dlaczego nie dorzucono nam jakiegoś genderowca w habicie do kompletu. Byłoby to całkiem logiczne.
– Jak zwykle bluźnisz, mój synu –
ojciec Maślak miał niestety podzielną uwagę – Okaż lepiej skruchę, bo kara twoja będzie wielka. Kim jest nasz gość?
– To komandor Data, proszę księdza
– odparł inżynier – Android, który dochrapał się stanowiska funkcyjnego i dowodzi ludźmi.
Ojciec Maślak cofnął się o krok i przeżegnał odruchowo.
– Toż to obraza boska! Apage! Nadchodzi apokalipsa!
- Nadchodzi tak od jakichś dwóch i pół tysiąca lat, jeśli nie więcej. Nie ma co się cyka
ć.- pocieszył go Michałow wesoło i poczciwie.
- Sztuczny człowiek? Ciekawe czy można takiego ochrzcić.- zadumała się siostra Ofelia – Chyba napiszę do Watykanu i spytam. Czy Watykan jeszcze istnieje?
- Istnieje jako relikt o znaczeniu muzealnym. Religie straciły już swe dawne gospodarczo polityczne znaczenie
- odpowiedział jej uprzejmie Data – Może siostra najwyżej napisać do kustosza.
Przez chwilę ksiądz i zakonnica wymieniali spojrzenia, aż wreszcie Tadeusz Maślak klasnął w pulchne dłonie i krzyknął w natchnieniu:
- Cieszmy się i radujmy, siostrzyczko! Z tego wniosek, że ty i ja zostaliśmy wybrani, by odrodzić Kościół! Alleluja!

niedziela, 29 czerwca 2014

LXX

Wchodząc do mesy kapitan Picard przede wszystkim potknął się o kędzierzawego bruneta, który czołgał się na czworakach, ścierając podłogę staromodną szmatą.
– Nie możesz uważać gdzie leziesz, łysy? – warknął nieprzyjaźnie brunet, unosząc się na kolana i wyżymając szmatę nad wiadrem.
Zachowuj się, Sixto! – krzyknęła gniewnie Lilianna – To kapitan Jean Luc Picard, dowódca bratniej jednostki!
Brunet wzruszył ramionami i odgarnął loki z czoła.
– No to uważaj jak leziesz, kapitanie Jean Luc Picard, łysy dowódco bratniej jednostki.
– Morda w kubeł, kretynie, jeśli nie umiesz się zachować! Przepraszam, Jean Luc, on już taki jest. A dlaczego w ogóle łazisz na czworakach, krwiopijco, skoro mamy półautomaty?
– Krwiopijco?
– zaniepokoił się Picard, postanawiając puścić mimo uszu przytyki na temat swej łysiny. Sixto uśmiechnął się, ukazując długie, charakterystyczne kły i kapitan USS Enterprise mimowolnie się cofnął.
– Nie siej pan cykorii, nie ma powodu – z półmroku wyłonił się zażywny, ale pełen gracji mężczyzna w tradycyjnej kucharskiej czapie – Z półautomatami wszystko w porządku, ten łobuz sprząta za karę. Jak się ścierą namacha, odechce mu się brykać. Witam gości. Matias von Braun, do usług.
– Wozicie ze sobą wampira? –
spytała z niedowierzaniem Troi. Sixto dźwignął się na nogi, wytarł dłonie o spodnie, po czym ujął rękę Doradczyni i ucałował ją elegancko.
– Polecam się, piękna damo, zwłaszcza jeśli cierpisz na niejakie nadciśnienie.
Kucharz trzepnął go karcąco w plecy.
– Do roboty albo nie dostaniesz kolacji.
Picard spojrzał na kapitan Zakrzewską, która machnęła ręką i wyjaśniła mu pokrótce, skąd na pokładzie jej statku wziął się tak nietypowy załogant.
– Tolerujecie na Ziemi takich odmieńców? – spytał Worf ze zdziwieniem równie głębokim jak jego bas. Cały czas nie odrywał oczu od Keras, która w końcu nie wytrzymała i pokazała mu język.
Sixto prychnął z lekceważeniem, a von Braun zmierzył Klingona wzrokiem.
– Nie rozumiem, skąd to pytanie – powiedział zaczepnym tonem – Jeśli Gwiezdna Flota przyjmuje Klingonów do służby, to chyba wszystko się może zdarzyć...
– Gdy głowa pełna marzeń...
– zawtórował mu z głębi mesy przeciągły śpiew. Z półmroku wyłonił się postawny mężczyzna z sześciopakiem piwa w jednej dłoni i półmiskiem przysmażonych kiełbas w drugiej.
– Zobacz, Ali, co zdobyłem dla nas na podwieczorek.
Cywilna załogantka pokiwała głową z politowaniem.
– Co jak co, ale piwo to na drugim końcu galaktyki zobaczysz. Za kogo ja wyszłam...
– No jeśli ty tego nie wiesz, to my tym bardziej.-
parsknęła jadowicie jedna z tancerek.
– O ty Karol, gdzie to zwinąłeś? – najeżyła się kapitan Zakrzewska.
– Nie zwinąłem, uczciwie wygrałem w karty od Matiasa. To jego prywatny zapas, prawdziwy Żywiec.
Lilianna prychnęła i zwróciła się do Picarda:
- To mój główny inżynier, Karol Michałow. Jego żona Allandra jest naszym psychologiem. Słuchaj no, kochany, zdejmij ten mundur, dział obsługi ci go wypierze. Karol, masz jakiś zapasowy kombinezon?
– Jasne
– odparł ochoczo inżynier – Jasiek, kopnij się ino do maszynowni, niech Lepek ci da czysty kombinezon nr 5.
– Wy mi nie rozkazujeta, panocku!
– Jasiek, jazda do maszynowni, bo ci dupę skopie i buraków nasadzę!
– wrzasnęła wściekle Lilianna i jasnowłosy olbrzym zniknął niczym spłoszony motyl.
– Nie trzeba... – wydusił z siebie Picard, ale energiczna Polka przerwała mu od razu:
- Właśnie że trzeba. Przebierzesz się i pogawędzimy sobie przy jakimś koktajlu. Przepraszam na chwilę.
Zwróciła się ponownie do swego inżyniera, który tymczasem częstował wszystkich zgromadzonych gorącymi kiełbaskami. Nie stanowiło to z jego strony zbyt wielkiego wyrzeczenia, jeśli weźmie się pod uwagę, że mogłoby ich wystarczyć dla całego plutonu Czarnych Beretów.
– Co z napędem?
- Będzie gotów, gdy tylko Grzesiek skończy kalibrować injektory. Zresztą co ja się tłumaczę... Jaka była umowa? Kapitan trzyma nos na mostku i do maszynowni go nie wścibia, tak? Mnie nie trzeba przypominać o moich obowiązkach, ja swoje wiem.
– Mam nadzieję
– kapitan Zakrzewska zwróciła się do reszty załogantów – A wy tu czego?! Co to, cyrk czy kabaret? Jazda na swoje odcinki do zadań, ale już! Keras może zostać, jeśli chce pogadać z rodakiem, reszty za pięć sekund ma tu nie być.
– Na jakiego Fek'lhr mi gadać z tym DenIb Qatlh? z tym Magh?
- Zdrajcą.
- przetłumaczył odruchowo von Braun.
– Zdrajcą?
- zdziwiła się Lilianna.
– Służy we Flocie, więc musi nim być.
– W zasadzie ty też teraz służysz we Flocie.
– ghuy'cha, a czy ja mówię że jestem wierna swemu Imperium? Co nie znaczy, że muszę szanować każdego odszczepieńca i wyrodka.

Klingonka okręciła się na pięcie i odeszła korytarzem, dumnie kręcąc muskularną pupą. Reszta też się rozeszła według rozkazu, a w mesie zostali tylko goście, kapitan Zakrzewska, von Braun i Sixto, nadal zmywający podłogę. Po chwili zjawił się zdyszany Jasiek i wręczył Picardowi niebieski kombinezon. Kapitan Enterprise udał się na zaplecze, skąd po chwilki wrócił przebrany w suchy strój i wręczył Jaśkowi przemoczony wódką mundur, od którego odpiął komunikator.
– Bydzie gotowe za piyńć minut.- obiecał góral i ponownie znikł.
Jedna z tancerek przyniosła szklanki pełne jakiegoś kolorowego napoju i kilka miseczek z przekąskami. Coraz bardziej zdezorientowany Picard pociągnął łyk ze swej szklanki i aż zakaszlał.
– Co to, żyletki w płynie?!
– Nie, nasz bimber z dodatkami
– odparła Lilianna, spróbowawszy – Jak to się mówi, i smak ma, i witaminy. Matias, daj cos bezalkoholowego dla naszych gości!
– A co oni, z przedszkola są?
– Nie mędrkuj, do jasnej zmory!
– Macie tu sok śliwkowy?
– zasięgnął informacji Worf. Matias parsknął wzgardliwie, ale po chwili na blacie stołu pojawił się zestaw najrozmaitszych soków. Troi z wprawą zmieszała przygotowane drinki z sokami i wodą, aż stały się możliwe do picia. Sądząc po jej uśmiechu, dziwny statek coraz bardziej się jej podobał.

poniedziałek, 24 marca 2014

LXIX

Przed drzwiami delegacja z USS Enterprise D została powitana przez uzbrojony patrol ochrony, najwyraźniej wezwany przez technika z przesyłowni. Patrol składał się z trzech dziewczyn w mundurach z zamierzchłej epoki, Różniły się one od noszonych wówczas przez załogantki Gwiezdnej Floty mundurowych sukienek biało-czerwonymi wstawkami i orzełkami przy kołnierzu, ale równie śmiało jak tamte odsłaniały zgrabne nogi młodych kobiet.
– Jesteśmy aresztowani? – zasięgnął informacji kapitan Picard, usiłując nie patrzeć poniżej rąbka sukienek, bo był to widok nad wyraz rozpraszający.
– Ależ skąd – odparła uprzejmie jedna z załogantek – Potraktujcie nas jako asystę honorową. Ja jestem Maura Gwizdak, porucznik, szef ochrony Hermasza.
– Przysłał was dowódca tego statku?
– spytał Worf obrażonym basem.
– W pewnym sensie. Lalunia poinformował o was, Pierwszy spytał, co robić, a kapitanka na to wrzasnęła, żebym się wami zajęła i nie zawracała jej głowy do odwołania. Sztorcuje teraz dział naukowy, a w kolejce stoi jeszcze główny inżynier, personalna i kucharz.
– Kucharz też?
– wyrwało się Dacie.
– Też – przytaknęła Maura – Jak się nasza stara wścieknie, to nie ma dla niej nic świętego. Proszę za mną, oprowadzę was, zanim kapitanka nie skończy z rozstawianiem załogi po kątach. A to może potrwać, ona jest bardzo wymowna.
Kapitan Picard pomyślał, że jest skłonny w to uwierzyć. Nie bardzo wiedział, jak ma się zachować, ale na szczęście póki co nie musiał podejmować żadnych decyzji. Porucznik Gwizdak zachowywała się jak profesjonalny pilot wycieczek, oprowadzający grupę obcokrajowców po Starówce – w zasadzie po rozmachu i wystroju statku klasy Galaxy Hermasz mógł się wydać eksponatem muzealnym. Goście nie bardzo mieli ochotę na taką wycieczkę, dali się jednak sterroryzować i wędrując za uzbrojonymi ślicznotkami słuchali pokornie objaśnień Maury. Dotarli wreszcie na czwarty pokład, gdzie natknęli się wreszcie na kapitan Zakrzewską. Prawdę mówiąc słyszeli ją z daleka, bo wydzierała się tak, że aż ściany drżały, tupiąc jednocześnie w pokład z energią stada młodych bawołów.
– Chyba coś się wydarzyło. Coś poważnego. – powiedział niepewnie Data, spoglądając na Maurę. Ta wzruszyła ramionami.
– Nie, nie sądzę... Raczej chodzi o to, że rano tancerki z baru pobiły się ze stałymi bywalcami. Pani Michałow miała zrobić im sesję terapeutyczną i pewnie coś poszło nie tak. Zaraz zobaczymy.
Przyspieszyła kroku. Po chwili oczom wszystkich ukazało się całe zgromadzenie: trzy dziewczyny w skąpych łaszkach, kilku mężczyzn, kobieta po cywilnemu i... wysoka Klingonka w tradycyjnym, skórzanym stroju. Wszyscy byli upaprani aż po oczy czymś, co wyglądało jak bita śmietana z dodatkami i stali, stłoczeni w pokorną grupkę, a przed nimi piekliła się kapitan Zakrzewska. Kapitana Picarda zaskoczył fakt, że jest ona jeszcze niższa, niż się spodziewał, prawdziwa kruszyna w mundurze. Wielki, pewnie dwumetrowy mężczyzna o rozwichrzonych jasnoblond włosach próbował ją powstrzymać, ale nie zwracała na niego uwagi.
– Nie dość że wkręciłyście się tu na waleta, małpy zielone w kratkę kopane, to jeszcze awantury urządzacie po pijaku?! - ryczała mała kapitan, wygrażając pięścią wszystkim dookoła – Ja wam dam! Ja wam pokażę! W najbliższej bazie przegonię was na cztery wiatry, a razem z wami waszego protektora z piekła rodem i tego krwiopijcę, co śpiewaka udaje! Dość tego dobrego!
- Lilianno, niechże się pani opanuje
– przerwała jej zimno kobieta po cywilnemu, zgarniając z twarzy krem i zlizując go z palców – Nie stało się nic takiego. To typowa sytuacja. Ludzie muszą czasem upuścić trochę pary, celem zachowania zdrowia psychicznego.
– To wina tego nędznego bahtag!
– wrzasnęła Klingonka – To nie kucharz tylko targ!
– Ki diobeł targ?
– zainteresował się wysoki blondyn.
– Klingońska świnia.- wyjaśniła mu krótko jedna z tancerek.
– O, to barzo brzyćko wos nazwoła, panocku!
– Wiem to i bez ciebie
– odezwał się wściekły głos z wewnątrz pomieszczenia, które musiało być mesą – Ja zaraz pokażę tej małpie!
– Keras, padnij!
– krzyknęła kapitan Zakrzewska i gwałtownie szarpnęła Klingonkę w dół. Skutkiem tej akcji butelka, która właśnie wyleciała z mesy, nie trafiła w kobietę, za to spadła na głowę nie spodziewającego się niczego Picarda, pękła w kawałki i zlała go około litrem przejrzystego płynu, wydzielającego nader swojską woń. Z pewnością nie był to żaden syntehol a autentyk prosto z Ziemi. Picard przysiadł na podłodze, bardziej ze zdziwienia niż z bólu, bowiem butelka była z cienkiego tworzywa szkłopodobnego i nie mogła wyrządzić mu krzywdy.
Z mesy wyjrzała poczciwa, okrągła twarz.
O, strasznie przepraszam – speszył się właściciel twarzy – Chciałem trafić w Keras. Pan się nie martwi, to tylko wódka, podobno dobra na porost włosów.
- Nie gadałbyś głupstw, von Braun –
ofuknęła go Lilianna, podeszła do Picarda i pomogła mu wstać – Gdyby to była prawda, co najmniej połowa moich załogantów miałaby brody od podniebienia do samej podłogi. Dałbyś lepiej jakąś ścierkę albo co.
Jedna z tancerek pobiegła na zaplecze i wróciła z rolką papierowego ręcznika. Kapitan Picard zaczął się wycierać, myśląc jednocześnie, jak trudno zachować godność gdy człowiek wonieje wódką i jest cały mokry.
– Ładnie się tu bawicie.- mruknął niechętnie.
– Bywa jeszcze lepiej – odparła spokojnie kapitan Zakrzewska - Skoro już pan tu jest ze swymi przydupasami, to załatwmy to po co pan przyszedł, bo ja mam jeszcze pół maszynowni do obsztorcowania. Napije się pan czegoś?
- Brrr, nie!
– Bez obaw, mamy też napoje całkiem niewinne. Chodźmy do mesy, półautomaty już ją pewnie wysprzątały.

piątek, 7 marca 2014

LXVIII

Po dłuższej naradzie z wyższymi oficerami kapitan Picard doszedł do wniosku, iż "wie, że nic nie wie" i połączył się z kwaterą główną Gwiezdnej Floty.
- Coś podobnego! - powiedziała kwatera, wysłuchawszy jego relacji - Merytorycznie rzecz biorąc, ten statek nadal należy do Floty, musi pan więc dogadać się z jego kapitanem i nakłonić go, żeby poleciał na Ziemię. Trzeba zwołać naradę w sprawie tak niezwykłego znaleziska i określić jego dalsze losy.
- Problem w tym, że ten kapitan to jakaś nawiedzona baba.
- Wyczuwał seksizm.-
wtrąciła się Deanna Troi.
- I nie sądzę, by posłuchała jakichkolwiek rozkazów, które się jej nie spodobają - ciągnął dalej Picard - Doradzałbym maksymalną ostrożność. Czytałem o załodze PSS Hermasz w pamiętnikach admirała Kirka i mam niedobre przeczucia.
- Na razie proszę udać się na ten statek i oficjalnie poinformować dowódcę o jego powinności zameldowania sie kwaterze głównej.
- Raczej nas nie wpuści po dobroci.
- Nie powie mi pan, że nie da się sforsować osłon sprzed stu lat nowoczesnym transporterem!
- Ale...
- Nie ma "ale", wykonać. Chyba uczestniczył pan w trudniejszych zadaniach.
- Nie jestem tego taki pewny.
- mruknął Picard, gdy ekran zgasł. Pamiętniki Jamesa T. Kirka jednoznacznie określały kapitan Zakrzewską jako osobę pozbawioną wszelkiego szacunku dla dowództwa Gwiezdnej Floty, a jej załogę jako zbieraninę spod najciemniejszej gwiazdy.
- Żeby choć Pulasky tu była, ona może by się z nimi dogadała.
Wstał z fotela, rozejrzał się po swych ludziach i zdecydował:
- Pan Worf, pani Troi i komandor Data idą ze mną. Tymczasowo mostek obejmuje pierwszy oficer Riker.
- Nie będzie nas czasem zbyt mało?
- wyraził swym głębokim basem wątpliwość Worf. Picard spojrzał na niego i skrzywił się nieznacznie.
- Gdybyśmy się mieli z nimi bić, to pewnie byłoby nas za mało. Ale na zwykłą wizytę będzie dość.
- Przeczuwam, że ta wizyta zwykła nie będzie.
- zaśmiała się Deanna Troi, idąc razem z Datą do turbowindy. Za nimi podążył Worf, mrucząc coś o tym, że warto by wziąć ze sobą porządną broń, a za nimi sam kapitan, który miał taką minę, jakby szedł na gilotynę.
W hali transportu okazało się, że technik na Hermaszu nie chce słyszeć o żadnym nieautoryzowanym przesyle, nie ma również zamiaru zawracać głowy swemu dowódcy takimi błachostkami jak rozkazy z kwatery głównej. Wobec jego nieprzejednanej postawy Jean Luc Picard zdecydował się na przesył z poziomu własnego statku. Na wszelki wypadek kazał trzymać fazery w pogotowiu, choć żywił nadzieję, że do zbrojnego starcia nie dojdzie.
Gdy tylko grupa zmaterializowała się na platformie, kędzierzawy blondynek o piwnych oczach włączył staroświecki comlink i zameldował znudzonym głosem, nawet nie racząc wstać z krzesła:
- Hej, mostek, mamy desant na pokładzie.
- A uzbrojony chociaż? -
zasięgnął informacji ktoś z mostka.
- Czy ja wiem? - blondynek zmierzył gości taksującym spojrzeniem - Coś tam mają, ale niewiele tego.
- Wiele być nie musi, żeby nas podziurawić.
- Niech tylko spróbują
- wtrącił się niespodziewanie głos, zdający się dochodzić zewsząd i znikąd zarazem - Rozładowałem zdalnie ich broń, ledwo się tu znaleźli. Nie ustrzelą nawet muchy.
- Kto to mówi?
- zdenerwował się Worf.
- Ja, Hermasz. A coś ci się nie podoba, suszona wieprzowino?
Kapitan Picard sięgnął po swój fazer i przekonał się, że wskaźnik baterii rzeczywiście pokazuje zero. Tymczasem Data rozglądał się uważnie i wreszcie stwierdził:
- Kapitanie, wygląda na to, że stoimy na pokładzie obiektu obdarzonego własną inteligencją.
- Nie no, domyślił się
- prychnął niewidzialny głośnik - Normalnie geniusz.
- Nie jestem geniuszem, tylko androidem i nazywam się Data.
- Podaj kogoś za to imię do sądu. Na mój gust dożywocie murowane.
- Przykro mi, ale nie rozumiem.
- Tak? No to dupa jesteś, nie AI.
- Gdzie jest kapitan tej jednostki?!
- krzyknął Picard dużo głośniej niż zamierzał. Poczuł, że jeśli będzie jeszcze kilka minut słuchał tej wymiany zdań, zwariuje.
- Ostatnio piekliła się na pokładzie trzecim. - poinformował go spokojnie technik transportu, zakładając palcem stronę w czytanej właśnie staroświeckiej książce - Nie radzę tam iść.
- Niby czemu?
- No pomyśl pan logicznie, o co nasza stara mogła się pieklić na trzecim pokładzie?

Blondynek najwyraźniej zignorował fakt, że kapitan Picard nie był zorientowany w szczegółach konstrukcyjnych niezwykłego statku, na którym się teraz znajdował.
- Nie mam pojęcia. - przyznał z rezygnacją.
- Tam są laboratoria. Lemowa i Waldek Poligon robili jakieś doświadczenia z merkaptanami i zasmrodzili cały pokład tak gruntownie, że wejść tam teraz nie można...
Smakowita opowieść została przerwana szczękiem rozsuwanych drzwi. Do przesyłowni wpadła mała dziewczynka, której spiczaste uszy wyraźnie zdradzały wolkańskie pochodzenie, i schowała się za konsolą. Tuż za nią do hali wbiegła dorosła Wolkanka w barwach sekcji medycznej.
- T'Allia, ile razy mówiłam że masz mnie słuchać! - krzyknęła rozkazująco, nie zwracając najmniejszej uwagi na przybyszy - Natychmiast tu chodź i nie myśl, że odpuszczę ci zjedzenie obiadu!
- Niechże jej pani nie straszy, pani doktor, to niewychowawcze.
- zwrócił jej uwagę technik, wyciągając rozbawione dziecko spod konsoli i podając je kobiecie.
- Pilnuj pan własnego nosa.
- Ooo, śmieszne buźki!
- pisnęła T'Allia, pokazując paluszkiem na Worfa i Datę. Urażony Klingon zrobił najokropniejszą minę, na jaką mógł się zdobyć, i zawarczał, ale mała odpowiedziała na to jedynie wybuchem głośnego chichotu. Wolkańska lekarka zmierzyła przybyszy wzrokiem, mruknęła głośno:
- Mógłby tu ktoś do cholery posprzątać.
Po czym wymaszerowała z córeczką na rękach.
- Doradco? - Picard spojrzał na Troi, która wyglądała tak, jakby siłą powstrzymywała się od śmiechu.
- Cóż, mogę tylko powiedzieć że trafiliśmy w mocno niekonwencjonalne miejsce - powiedziała - Wyczuwam tu jednak same pozytywne emocje. Chwilami może zbyt silne, ale w zasadzie pozytywne.
- Zdaje się, że przed chwilą ktoś chciał nas sprzątnąć. To według pani jest pozytywne?

Betazoidka uśmiechnęła się łagodnie i podeszła do drzwi.
- Myślę, kapitanie, że powinniśmy wreszcie spotkać się z dowódcą tego okrętu. Weszliśmy co prawda bez zaproszenia, ale zachowajmy jakieś resztki dobrego wychowania.

czwartek, 20 lutego 2014

LXVII.

Oj, nie miał kapitan Picard dobrego dnia. Ledwie rano wstał, już musiał zająć się ukaraniem Wesleya Crushera, który w nocy włamał się do ściśle tajnej części bazy danych i buszował tam jak u siebie. Potem musiał wysłuchać pretensji jego matki i ułagodzić ją jakoś, co nie było łatwym zadaniem. Beverly Crusher nie znała się na żartach, gdy szło o jej syna i nie znała wtedy też na regulaminie służbowym. Już samo to mogło zepsuć każdy na świecie dzień, a do tego doszły jeszcze nowe rozkazy z dowództwa Gwiezdnej Floty. Były one jasne i zrozumiałe, nie było w nich żadnej możliwości manewru. Enterprise został skierowany do systemu Gemini, gdzie trwało poważne napięcie między trzema głównymi planetami. Ich mieszkańcy od wieków byli ze sobą skłóceni i od czasu do czasu wojowali tak, że krew – w ich przypadku różowofioletowa – lała się strumieniami. Problem polegał na tym, że obrywało się wtedy mniejszym planetkom, żyjącym głównie z handlu i raczej pokojowym. Ich przedstawiciele poprosili Federację o pomoc, a ta, niewiele myśląc, desygnowała dowódcę Enterprise na rozjemcę. Oznaczało to że statek musi lecieć w bardzo odległe rejony kwadrantu Alfa i że zostanie tam zapewne bardzo długo.
– Nie miała baba kłopotu... – mruczał kapitan Picard do siebie, wypijając pospiesznie herbatę i usiłując jednocześnie zjeść tosta. Poparzył sobie usta, przygryzł język, a na dodatek stłukł filiżankę. Jak się nie wiedzie, to się nie wiedzie.
Spóźnił się na mostek całe cztery minuty. Wściekły na samego siebie wyszedł z turbowindy, mruknął słowa powitania i zamarł, spojrzawszy na główny ekran. Widniało na nim coś, co musiało być statkiem gwiezdnym, choć czegoś podobnego nie mógłby zobaczyć nawet w najdzikszych snach. Wyglądało to jak poskładana z niepasujących do siebie części zabawka, mająca w założeniu przedstawiać przestarzały NX. Statek był jednak dużo większy niż jakikolwiek pojazd z tej klasy, a na tej jego części, która miała być spodkiem, pysznił się krzywy napis „PSS HERMASZ”.
Hermasz – kapitan opadł na swój fotel i przywołał jakieś bardzo mgliste wspomnienie – Słyszałem o tym statku. Podobno zaginął bez wieści ponad sto lat temu.
– Obserwujemy go od godziny
– powiedział William Riker – Nie zdradza wrogich zamiarów, choć jest uzbrojony.
– Marnie uzbrojony –
wtrącił się pogardliwie Worf – Stary typ armatek fazerowych i słabe torpedy fotonowe.
Kapitan spojrzał na Deannę Troi. Betazoidka siedziała bez ruchu na swoim miejscu, patrząc w ekran wielkimi, czarnymi jak węgiel oczami.
– Doradco?
– Nie wyczuwam zagrożenia, za to całą masę nierzadko sprzecznych emocji.

Picard przygryzł wargi. Przez chwilę medytował w milczeniu, potem zwrócił się do siedzącej przy konsoli łączności dziewczyny:
- Proszę wywołać ten statek.

Dziewczyna posłusznie nacisnęła odpowiednie guziki i ekran wypełnił obraz tak zabałaganionego mostka, że przyzwyczajony do sterylności swojej fregaty Picard uniósł mimo woli brwi. Przy sterach siedziała młodziutka dziewczyna, przy której nogach drzemał ogromny ogromny, bardzo kudłaty pies. Druga sterniczka miała jasnorude włosy, krzykliwy makijaż i najspokojniej piłowała swe długie paznokcie, na nic nie zwracając uwagi. Fotel dowodzenia stał pusty, natomiast za nim awanturowalo się trzech mężczyzn i bardzo drobna kobieta. Jeden z mężczyzn miał na ramieniu fretkę, drugi czarnego węża na szyi, a wszyscy byli ubrani w mundury przywodzące na myśl poprzednią epokę i wiedli jakiś krzykliwy spór.
Przepraszam że przerywam państwa rozmowę – powiedział godnie Picard – Czy mogę prosić o uwagę?
- A idź pan się utop w sraczu!
– krzyknęła mała kobietka, odwracając się gwałtownie do ekranu, po czym zamarła - O, my się chyba nie znamy. Z kim mam okoliczność?
Dowódca Enterprise zmierzył ją wzrokiem. Wyglądała niemal jak nastolatka, miała niewinną twarz gimnazjalistki i gruby, jasny warkocz zwinięty w duży kok. Z niemałym zaskoczeniem zauważył na jej rękawach dystynkcje kapitana – merytorycznie była więc mu równa.
– Jean Luc Picard, kapitan USS Enterprise. – przedstawił się machinalnie.
Kapitan Enterprise? – zdziwiła się interlokutorka – Jak pan mówi, Jean Luc... Francuz, prawda? A co się stało z tym wesołkiem Kirkiem? Wyślizgał go pan? A fe, co to za maniery!
Picard z trudem opanował chęć, by podrapać się po głowie.
- James T. Kirk... chyba nie żyje... – wybąkał wreszcie.
Co pan powie... Taki młody i nie żyje? – zmartwiła się dziewoja na ekranie – Co to było? Klingoni, jakiś wypadek?
– Zaraz, chwila! Pani chyba nie rozumie. Kapitan Kirk dowodził innym Enterprise i było to ponad sto lat temu!
– Co takiego?! To jakiś żart?!
– Stać mnie na lepsze żarty. Mamy XXV wiek.

Kapitan obcego statku poczerwieniała i sypnęła znienacka takimi wyrazami, że nawet Worf zaniemówił. Potem opadła na fotel dowodzenia i podparła brodę rękami.
– Załoga, radź co robić, ja wymiękam.
– Chwileczkę...
– chciał się wtrącić Picard, ale przerwała mu:
- Panie Francuz, jadłeś już pan dzisiaj żabę?
Te słowa były tak nieoczekiwane i pozbawione wszelkiego sensu, że Picard zbaraniał i odpowiedział naiwnie:
- Jeszcze nie.
– To idź pan na ślimaki, a mnie zostaw w spokoju!
– wydarła się kapitan Hermasza, grożąc mu pięścią – My tu teraz mamy tragedię narodowa i nie mam życzenia się z panem przekomarzać, jasne?! Inga, zerwij połączenie.
Platynowa blondynka ostrzyżona na pazia popstrykała przełącznikami na pulpicie, a że to nic nie dało, kopnęła w konsolę i ekran wreszcie zgasł. Kapitan Picard siedział dobrą chwilę z półotwartymi ustami, aż wreszcie zamknął je i spojrzał na swoich ludzi.
– Czy ktoś wie, co to właściwie było?

piątek, 7 lutego 2014

LXVI.

Zapadła cisza, w której nie było słychać nawet poszumu wiatru. Już wyglądało na to, że żadne wrzaski kapitan Zakrzewskiej nie odniosą rezultatu, gdy nagle odezwał się jeden z mężczyzn, usadowiony wygodnie w bujanym fotelu przed drewnianym domkiem.
- Mamy cię ponownie ukarać? - zapytał - Znowu złamałeś ustalenia naszej społeczności. Jesteś niepoprawny.
- Nie złamałem ustaleń, jedynie je obszedłem.-
burknął Q, ale jego głos nagle zrobił się jakoś mniej pewny. Towarzysząca mu kobieta popatrzyła na Janeway z obrzydzeniem i dodała:
- I to także niepotrzebnie. Nie mogę pojąć, co cię obchodzi ta marna istota.
- Kobieto, puchu marny, ty wietrzna istoto
Urody twojej zazdroszczą anieli...
- zarecytował półgłosem Michałow.
- O, dziękuję bardzo. - Kathryn spojrzała na niego wdzięcznie, mile połechtana.
- To nie ja, to Mickiewicz. - uświadomił ją bezlitośnie inżynier.
- Nie słyszałam o facecie. A on z Gwiezdnej Floty?
Michałow chciał odpowiedzieć, ale kapitan Zarzewska zebrała się w sobie i huknęła go pięścią w kark, aż przysiadł, choć był chłop nie ułomek.
- To nie wieczorek poetycki! Panie R'Cer, może niech pana pogada z tymi... że tak powiem, bo ja zaraz tu sprokuruję konflikt dyplomatyczny!
Zachęcony w ten sposób Wolkanin miał szczery zamiar posłuchać rozkazu, ale mężczyzna z fotela powstrzymał go, unosząc dłoń.
- Natychmiast odeślij tych ludzi - zażądał, zwracając się do swego pobratymca - Potem porozmawiamy o twej własnej przyszłości.
- Zaraz, mamy kilka pytań...
- wyrwała się kapitan Zakrzewska, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Q pstryknął niedbale palcami i to wystarczyło.
Kapitan Janeway stwierdziła, gdy minął jej zawrót głowy, że razem z Tuvokiem znajduje się na mostku swojego własnego statku. Tuvok siedział na podłodze, pani kapitan też siedziała, tyle że na kolanach Chakotaya, zajmującego miejsce w fotelu dowodzenia i bardzo w tym momencie speszonego.
- Masz ci los - westchnęła - A gdzie tamci?
- Nie mam pojęcia
- odpowiedział jej pierwszy oficer z zakłopotaniem - Proszę wybaczyć mi śmiałość, ale znaleźliśmy się chyba w dwuznacznej pozycji...
Janeway spojrzała na niego, a potem na Wolkanina, który nadal siedział na podłodze, jakby namyślał się czy ma wstać czy czekać na rozwój sytuacji.
- Chore poczucie humoru Q - stwierdziła - Panie Tuvok, proszę wstać i udać się na swój odcinek do zadań.
- Niewykonalne -
odparł spokojnie szef ochrony - Impet przesyłu połamał mi kończyny dolne tudzież górne.
- Pan żartuje, prawda?

Niestety nie były to żarty. Wyglądało na to, że niezadowolenie Q skrupiło się na najniewinniejszej osobie z obu ekip. Kapitan Janeway wstała wreszcie z kolan Chakotaya (ku jego cichemu żalowi) i wezwała na mostek Doktora. Ten, zbadawszy pobieżnie Tuvoka, potwierdził jego domysły.
- Zaraz to naprawimy - dodał pocieszająco - A gdzie tamci? Była u mnie pani B'Elanna i pytała, gdzie ich główny inżynier. Nie wiedziałem co odpowiedzieć.
- Po co on jej?
- Chciała, jak mi się zdawało, pozbawić go wszystkich zębów oraz paru innych, dość istotnych części ciała.
- Ach, to pewnie za rozróbkę w maszynowni
- domyśliła się Janeway - Zdaje się, że była tu jeszcze ta Klingonka i Pierwszy z Hermasza. Co z nimi?
- Oboje znikli w momencie, gdy zjawiła się pani i pan Tuvok
- odparł Tom Paris - Są teraz na swoim statku, albo diabli wiedzą gdzie.
- Miejmy nadzieję, że jednak na statku...

Kathryn pokręciła głową z niepokojem. Zbyt dobrze znała Q, by uwierzyć w jego dobrą wolę i w to, że dotrzyma on raz danego słowa bez żadnych "haczyków'. Tyle tylko, że nie miala już sposobu by sprawdzić, na ile popisał się tym razem. I nigdy nie udało się jej tego ustalić.

Tymczasem na pokładzie Hermasza kapitan Zakrzewska wściekała się jak mało kiedy. Q wyciął jej wyjątkowo paskudnego figla, odesłał ją bowiem na statek w kostiumie biblijnej Ewy, co spowodowało wybuch szalonej wesołości ze strony Michałowa oraz reszty męskiej części załogi. Wyjątek stanowili R'Cer, który nie widział w tym nic osobliwego, oraz ojciec Maślak. Ten ostatni próbował osłonić jakoś ponętne wdzięki pani kapitan swym ornatem, ale wskutek pośpiechu zaplątał się w niego tak, że nijak nie mógł sobie dać rady. Sytuację uratował Krzysztof Majcher, który wręczył Liliannie bluzę mundurową zdjętą z własnego grzbietu - a że był facetem dość zwalistym, okryła ona panią kapitan od szyi niemal do kolan. Choć było to raczej niekompletne odzienie, od razu odzyskała animusz i pewność siebie.
- Spokój! - zawołała, podwijając wymownym ruchem rękawy - Fajno było, ale się skończyło. Jak ktoś się zacznie znowu śmiać, ten dostanie w ryj! Jasiek, coś tak gębę otworzył, jazda do mojej kabiny po zapasowy mundur! A wy do roboty, nygusy, żeby mi tu nikt nie margał! Już ja wam pokażę!
- Już widzieliśmy.
- odpowiedział jej chór męskich głosów, ale na napomnienie R'Cera, że kapitan nawet rozebrany do rosołu pozostaje kapitanem załoga rozbiegła się do swoich zadań.
- Nareszcie trochę normalności - westchnęła Lilianna - Ojcze Tadeuszu, pozwoli ojciec, że pomogę, bo się ojciec prawidłowo udusi... I chodźmy na mostek, przekonamy się, czy ten Qtasik dotrzymał słowa.
- Śmiem wątpić
.- powiedział Michałow. Najbliższa przyszłość miała wykazać, że przynajmniej częściowo były to słowa prorocze.