UWAGA!

Realia uniwersum "Star Treka" zostały stworzone przez Gene'a Roddenberry'ego i wszelkie prawa do nich znajdują się obecnie w posiadaniu wytwórni Paramount Pictures.

środa, 27 czerwca 2012

VII.

Wszystkie pokłady Hermasza tętniły życiem. Załoganci sprawdzali, co się zmieniło i jak dalece, wymieniali się plotkami i urządzali swe kwatery jak najwygodniej. Każdy dosłownie co krok potykał się to o Miśka, którego było wszędzie pełno, to o któryś z półautomatów sprzątających, nie najlepiej wyregulowanych. Nikomu to jednak nie przeszkadzało, bo wszyscy – wyjąwszy cierpiących na chorobę kosmiczną – czuli się ze szczęścia jak na rauszu. Akademia dała się wszystkim we znaki, choć robili co w ich mocy, żeby było to wzajemne. Tu, w przestrzeni kosmicznej, czuli się wolni i niczym nieskrępowani.
W ambulatorium kłębił się spory tłum, a medycy mieli pełne ręce roboty. Chorowało mniej ludzi, niż za poprzednim razem, ale i tak było ich dość, żeby zapełnić wszystkie wolne kąty. W progu rozciągnął się Mruczek, wspaniały iberyjski ryś należący do doktora Żmijewskiego i przypatrywał się zielonymi oczami, co tez jego pan i nowa pani robią.
- Mogli by wreszcie wynaleźć dobre lekarstwo na tę przypadłość. – zrzędziła Zośka Foremna, badając kolejnego pacjenta, zielonego jak pasikonik i mokrego od potu.
- Torecalinum pomaga. – rzekł jej mąż, przytrzymując głowę wymiotującej Tekli Podgumowanej.
- To tylko paliatyw. Mogli by wynaleźć coś, co w ogóle zlikwiduje ten problem.
- Sama spróbuj.
- Bardzo śmieszne. Nie jestem naukowcem. Niech ojciec odpręży się teraz i głęboko oddycha.

Te ostatnie słowa skierowane były do księdza, który siedział na biołóżku i chwiał się na boki z boleściwą miną. Widać było, że w tym momencie żałuje swej decyzji o uczestnictwie w wyprawie, a nawet i tego, że wcześniej nie skonał.
- Staram się, córko. – jęknął, z trudem powstrzymując czkawkę.
- To niech się ojciec nie stara, tylko to zrobi. Zaraz będzie lepiej.
Do ambulatorium zajrzała siostra Ofelia. Wyraźnie chciała coś powiedzieć, ale na widok skrzywionego boleściwie brata machnęła ręka i znikła.
- Wyjdzie on? – spytał ją z nadzieją Osip Zajczik.
- Na razie nie. Musisz zaczekać z tą spowiedzią.
- Ale ja muszę teraz! Ja przypomniał sobie, że ja straszny grzech zrobił...!
- Nawet jeżeli, to odpuszczenie tego grzechu musi poczekać, bo na razie Tadek jest nie do użytku. Zresztą
– Ofelia przyjrzała się uważnie zbrojmistrzowi – Wyspowiadaj się, mój złoty, swojej żonie, dostaniesz parę razy w ucho i odpokutujesz.
- Kiedy u Klingonów to nie jest grzech, tylko na Ziemi!

Osip Anegdotycz zarzucił sobie ramiona na głowę w jakimś dziwacznym geście desperacji. Siostra Ofelia poklepała go po plecach pocieszająco i poszła do kaplicy, gdzie było dużo roboty, gdyż o ile odremontowano całe wnętrze Hermasza, o tyle do pomieszczeń „sakralnych” nie udało się wejść żadnej ekipie. Nie pomagały prośby ani groźby, zwariowany komputer nie dał się przekonać. W efekcie w kaplicy, zakrystii i sali katechetycznej był groch z kapustą i ktoś to wszystko musiał uładzić. Z góry było wiadomo, że na ojca Maślaka nie ma co liczyć.
Osamotniony Osip stał jeszcze chwilę, wreszcie w akcie rozpaczy wdarł się do ambulatorium i nie bacząc na zgromadzony tam tłum runął na kolana przed czkającym i powstrzymującym mdłości kapelanem.
- Ja umaliaju, ja praszu – zawołał błagalnie – Ja straszny grzesznik...! Ja w grzechu ślubu wziąć nie magu!
- Jaki ślub?
– jęknął ojciec Maślak, wytrzeszczając na niego umęczone oczy. Najwidoczniej jemu jednemu umknęła sprawa osobliwej narzeczonej pokładowego zbrojmistrza.
- No, swadźba... Kapitan się zgodziła.
- Nic nie rozumiem. Ja mogę pobłogosławić twój związek, synu, ale czy to musi być teraz?
- Mnie najpierw rozgrzeszenie nada!
- A co żeś narozrabiał takiego, że nie może czekać?-
leki podane przez Foremną wyraźnie zaczęły już działać, skoro ksiądz odzyskał zainteresowanie swoimi owieczkami. Osip uniósł się i zaczął mu szeptać coś mu do ucha. Ojciec Maślak wytrzeszczył oczy, potem spojrzał na swego penitenta z wielkim zdziwieniem, zgorszeniem i do pewnego stopnia podziwem.
- Ale jak...? – zaczął i chrząknął, zmieszany – No tak, mój synu, grzech to ogromny, wszelako myślę, że mogę ci go odpuścić z czystym sumieniem.
Ku uciesze zgromadzonych w ambulatorium dokonał uroczystego rozgrzeszenia, co widzowie nagrodzili gromkimi oklaskami.
- A wy czego, bando bezbożników? – fuknął rozgniewany duszpasterz – Nie macie nic do roboty?
Wstał, obciągnął sutannę i godnym krokiem wyszedł z ambulatorium. W progu potknął się Mruczka, jęknął :
- O cholera!
I poleciał wprost na Krzysztofa Majchra, który akurat przechodził mocno zamyślony korytarzem. Pod wpływem impetu obaj wpadli na T’Shan, która właśnie spieszyła zastąpić doktor Foremną.
- Czyście się obaj wściekli?! – krzyknęła z gniewem Wolkanka – Dopiero co wystartowaliśmy, a wy już się bijecie?
- Nie bijemy się, to był wypadek, moja córko.
– wyjaśnił godnie ksiądz, doprowadzając się do porządku. T’Shan wzruszyła ramionami. W nowym mundurze, z zaczesanymi za uszy brązowymi włosami, wyglądała wspaniale. Urodzenie dziecka nie zepsuło jej figury, a zmiana tradycyjnej wolkańskiej fryzury na figlarne loki świetnie podkreślała jej urodę. Krzysztof z uznaniem obejrzał ją od stóp do głów i mruknął:
- Cud, miód, orzeszki. Nie mogę się doczekać, aż na coś zachoruję i będzie pani musiała się mną zająć.
Pani doktor spojrzała na niego lodowato.
- Jeśli nie zejdzie mi pan z drogi, pierwszą pana dolegliwością będzie krwotok z nosa. – oznajmiła. Potem wyminęła obu mężczyzn, przekroczyła nie speszonego całym zajściem Mruczka i weszła do ambulatorium.
- O, nasza szefowa! – pisnęła radośnie Lolita Niemogę, upuszczając hipospray – Już pani doszła do siebie?
- Nigdy nie byłam poza sobą
– odpowiedziała jej chłodno lekarka – Doktor Foremna, pani zmiana skończyła się cztery minuty temu. Może pani iść odpocząć. To zdaje się pani pierwszy lot?
- Owszem, ale nie należę do tych, którzy reagują na byle co jak czterolatek na karuzelę. Tu ma pani wypełnione karty, przychód, rozchód i opis chorób. A właściwie jednej choroby – porzygaczki pospolitej.

T’Shan chrząknęła z dezaprobatą, słysząc tę niekonwencjonalna nazwę, ale nic nie powiedziała. Zabrała się za kontynuowanie zabiegów koleżanki, która opuściła ambulatorium i poszła do swojej małżeńskiej kwatery. Miała szczery zamiar przespać się trochę, jako że nie czuła się jednak najlepiej, ale w kwaterze zastała Jaśka Gąsienicę, który ganiał rozpaczliwie rozbawiona fretkę, wołając:
- Pódź tu! Cholero jasna, chódź no, bo przisam Bogu, co ci te kite urwe!
- Żebym ja panu czego nie urwała!
– krzyknęła doktor Foremna z gniewem. Fretka wyczuła widać w niej sprzymierzeńca, bo podbiegła i wspięła się jej na ramię. Owinęła puszysty ogon wokół szyi lekarki i zaskrzeczała wesoło.
- Panicko, kiej jo kcioł ino zabrać stąd gadzinę... – zaczął się tłumaczyć góral – Łona jezd nasy starej, to jeij łocko w głowie...
- Co więc robi w mojej kwaterze?
- Łotóz to! Łona uciko, bo wesoło tako. Jo kcioł jo ino zabroć i jus se ida

Jasiek zdjął Gizię z ramienia Foremnej, pogroził jej palcem i posadził na swoim barku. Fretka bez sprzeciwu rozsiadła się wygodnie i zaczęła myć pyszczek łapkami. Pani doktor roześmiała się i machnęła ręką. Zdążyła się już nasłuchać o ordynansie kapitan Zakrzewskiej i wiedziała, że nie jest on zdolny do zrobienia krzywdy „gadzinie”, ani w ogóle nikomu.
- Idź pan na zbity łeb – przyzwoliła – A ja tu posprzątam ten bałagan, co mi go pan narobił

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz